7 kwietnia 2020

Od Venti CD Charlesa do Giny

- Dzień dobry! – powitało dwójkę ludzi małe dziecko z lisim ogonem oraz uszkami. – Tam, na polanie są ładniejsze maliny i jagody, mogę was zaprowadzić!

Dziewczynka uśmiechała się radośnie, jakby kompletnie nie znajdowała się na tajemniczej, mrocznej wyspie pełnej zmutowanych istot w równym stopniu, co ona sama. Gdzie ludzie i nieludzie ginęli bez śladu na zawsze, a potem nie można było nawet odnajdywać ich zwłok…

- Veronica! – krzyczała w nieco oddalonym od tamtego miejsca fragmencie lasu pewna łowczyni. – Boże, Andre mnie zabije, zgubiłam jedno z jej dzieci…

***

Nie było jej. Liczyłam po raz tysięczny do pięciu, sprawdzając okoliczne kamienie, drzewa oraz nory. To lisołaczka. Mogła wpaść na podobny do lisów pomysł, wyruszyć gdzieś dalej, jakby kompletnie zapominając o tym, co im mówiłam przed wyjazdem. Nie nadaję się na matkę – myślałam gorączkowo, pocąc się w tamten upalny dzień. Za nic. Ta wyspa wymorduje wszystko, co urodzę przez moją nieuwagę, brak skupienia i głupotę!

- A może poszła do Spokojnego Strumienia? – zaproponował siedmioletni Tom, jej starszy od niej o rok braciszek. – Lubi stamtąd zbierać kamienie.

Prawie złapałam się za głowę, aby wyrzucić z siebie lament pełen przekleństw. Ugryzłam się jednak w język. Dlaczego akurat wtedy, gdy tego potrzebowałam, to moja natura brała górę? Potrzebowałam zimnej krwi.

- Daniel, masz ich przypilnować. Jeśli tego nie zrobisz, to… Zrobię coś, czego będziesz potem żałować – spojrzałam poważnie wampirowi w oczy, a on dalej szczerzył się do mnie w ten swój głupkowato flirciarski sposób.

I nie prześpię się z tobą, chciałam dodać dobitnie, ale byliśmy w otoczeniu niepełnoletnich.

- Nie ma sprawy, Venti. Wiesz, że możesz na mnie liczyć – krwiopijca był dzisiaj podejrzanie zbyt miły.

Będę musiała to potem sprawdzić. Prawdopodobnie było to idiotyczne, ale wolałam wiedzieć, zanim w barze ktoś wybuchnie śmiechem, a ja nie będę miała pojęcia o co chodzi. Dla świętego spokoju.

- To jesteśmy umówieni – skinęłam mu głową, po czym pognałam przed siebie.

W konkretnej, wyliczonej odległości zaprzestałam hałasować na podobieństwo ludzi. W pewnym momencie moje instynkty wzięły w górę, a upragniony spokój spłynął na mnie niczym fala zimnej, orzeźwiającej wody. Wiedziałam, dokąd poszła Veronica. Odnalazłam tropy, zapachy, a co więcej okazało się, iż Tom się nie pomylił. Dzięki temu, że skręciłam w odpowiednią stronę, to zaoszczędziłam wiele drogocennych sekund, w jakich ona mogła sobie zrobić krzywdę. Poruszałam się bezgłośnie, a także dość szybko. Gdyby Daniel mnie taką zobaczył, to od razu połapałby się w tym, iż plotka o tym, że byłam żniwiarką - była czystym kłamstwem. Nie należałam do tej modyfikacji ani do żadnej przez nich poznanych.

Byłam cholerną wróżką.

Słysząc rozmowy u celu, nieco straciłam czujność. Najwyraźniej znalazła kogoś z Osady… Zanim postawiłam kolejny krok, pojęłam w lot swoją pomyłkę. Tamte zapachy należały do innych. Obcych. Nie byli to jednak Samotnicy… Czułam się przez milisekundy, jakbym wróciła do Nowego Jorku. Co tam robili zwykli ludzie? Czyżby byli to naukowcy?! Zaniepokojona już do granic możliwości, przemieściłam się do dobrze ulokowanej miejscówki obserwacyjnej tak, by wiatr wiał w moją stronę. Dwójka ludzi i Veronica, stojąca przed nimi jak gdyby nigdy nic.

- Zgubiłaś się, dziecko? – zapytał szczerze zszokowany mężczyzna.

- Nie, szłam do Spokojnego Strumienia – poinformowała go lisołaczka tak, jakby to było całkiem oczywiste. – Wyjechaliśmy razem z…

- Hej, hej, co tu się dzieje? – zdradziłam swoją pozycję, nadchodząc z odsieczą, która okazała się nieco zbędna.

W razie czego miałam wolne ręce, gotowe do chwycenia dziewczynki i ucieczki.

- To jest dobre pytanie – przyznała nastolatka zza pleców starszego towarzysza. – Kim wy jesteście?

- Nazywam się Veronica – przedstawiła się sześciolatka z dumą.

- Jesteśmy osadniczkami. Moje miano to Venti, jestem łowczynią – poinformowałam ich, mając szczerą nadzieję, że nie okażą się bandytami czy jakąś bombą wysłaną do nas przez naukowców.

Mężczyzna odchrząknął niepewnie, zapewne przeżywając takie spotkanie po raz pierwszy w życiu. Cóż, ten kawałek wystający ponad poziom oceanu był całkiem spory. Mógł nie mieć wcześniej okazji na ujrzenie innych intelektualnych form życia, jakie stanowiliśmy my, mutanci. Jakoś specjalnie mnie to nie dziwiło.

- Jak długo tutaj jesteście? – nie dowierzał sam sobie, że o to zapytał.

- Żyję tu już od pięciu lat – odparłam mu, ukrywając smutek, żal oraz frustrację pod maską obojętności. – Veronica nie widziała świata poza tymi ziemiami. Nie zna cywilizacji tak jak cała reszta dzieci urodzonych tutaj.

- On nazywa się Charles – nastolatka przypomniała sobie o uprzejmości, wychodząc zza opiekuńczego ramienia. – Ja jestem Gina. Przykro mi, że… Musieliście żyć w takich warunkach tak długo.

Uśmiechnęłam się uprzejmie tak jak to miałam w zwyczaju. Dziewczyna sprawiała wrażenie silnej osobowości, nie chcąc niknąć w cieniu kogoś, kto tak usilnie chciał ją przed nami obronić. Niedoszły obrońca najwyraźniej odbierał to personalnie, bo zgromił ją wzrokiem, z czego ona nic sobie nie robiła. Podobała mi się na samym starcie tej specyficznej znajomości.

- Wygląda na to, że zbieraliście jedzenie dla waszych – stwierdziłam, spoglądając na nich, obładowanych po brzegi zwierzyną oraz torbami na owoce. – Co prawda uczyłam z Danielem stawiania pułapek zesłane nam pod opiekę przedszkole, ale wam też przecież możemy pomóc.

Charles i Gina spojrzeli po sobie w oniemieniu, jakby nie do końca wierząc, że tak właśnie się potoczyły obecne wydarzenia. W oczekiwaniu na ich odpowiedź, Veronica z nudów zaczęła oglądać pobliskie kamienie, biorąc do małych rączek tylko te najciekawsze. Co jakiś czas zerkałam na małą, dostrzegając przy tym poruszenie zarośli. Nowi znajomi nastroszyli się, spinając mięśnie, ale to był tylko Daniel w otoczeniu czwórki pozostałych dzieciaków. Przedstawiłam wampira ludziom, na razie nie informując ich o jego mutacji w celu wprowadzenia stopniowo nowości. Tom wybiegł na spotkanie Veronice w podskokach, przytulając nagle swoją siostrę z ogromnym szczęściem. Czarnowłose lisołaki rozpoczęły wspólne poszukiwania kamieni, a wampir prowadził za rękę najbardziej nieśmiałą Ninę – wilkołaczkę. Billy razem z Robertem dalej walczyli na kije, a ja nie miałam już siły powtarzać, żeby przestali, bo coś mogliby sobie nawzajem zrobić. Następnym razem gnolla i berserka zwiążę jakimiś linami na grzbiecie Idris, tak będę się z nimi przemieszczać w lesie.

- Zgubiłaś swojego konia – mruknął wampir, a ja spojrzałam na niego ze znudzeniem.

- Za kogo ty mnie masz? – gwizdnęłam, a wesołe rżenie wydobyło się zza Giny oraz Charlesa. Tuż obok nich przekłusowała moja bułana klacz, trzymając w pysku świeżo zerwane skądś chwasty.

- Dobrze, dzieci, to jak już jesteśmy w komplecie, to rozpoczynamy pomaganie nowym znajomym! – klasnęłam w dłonie, żeby zwrócić na siebie uwagę przedszkola. – Od teraz do za pół godziny, macie czas na uzbieranie jak największej ilości owoców. Zwycięzca ma całe ciasto od babci Teenie dla siebie!

- To nie fair, bo Billy jest największy! – żachnęła się Veronica, strzygąc rudymi uszami w moją stronę.

- Dlatego będę mieć całe ciasto, a wy nie!

Właśnie rozpoczęłam trzecią wojnę światową na owoce leśne, które dzieci grzecznie zbierały do podanych im koszyków przy okrzykach bitewnych. Ludzie ostatecznie pozbawieni wyboru, również zabrali się do pracy, kończąc swoje zbiory do własnego pakunku. Daniel pogrążył się w rozmowie z Charlsem na jakiś temat, który o dziwo kompletnego braku znajomości jakoś ich całkiem zaabsorbował. Jakby tego było mało, to nie skupiłam się na tym, że Gina do mnie podeszła od mojej prawej, bo patrzyłam na dzieciaki przede mną, biegające w najlepsze po lesie podczas poszukiwań malin oraz jagód.

- Nie zbierasz, bo ich pilnujesz? – zagadnęła niby od niechcenia, najwyraźniej chcąc nawiązać ze mną kontakt, skoro Charles był w tamtej chwili zajęty.

- Tak. Nie mam zbytnio podzielnej uwagi, a oni są, jak widzisz strasznie ruchliwi oraz pomysłowi. W osadzie równie ciężko je upilnować – pokiwałam głową. – A wy jakieś macie?

- Na szczęście nie, inaczej całe obozowisko by spłonęło – przyznała mi z lekkim rozbawieniem, kryjącym się gdzieś tam w jej błyszczących oczach. – Nie jesteś tylko łowczynią, prawda?

- Nie – potwierdziłam jej. – Jeszcze wykonuje wiele innych prac. A was kiedy tu zesłali?

- W zasadzie to nie zesłali. Uciekliśmy – w jej głosie była ledwo dostrzegalna nuta zawodu.

Pewnie myśleli, że są na wybrzeżu jakiegoś normalnego kraju, a nie zmutowanego lądu.

- Zdążyli coś wam… Dodać od siebie? – rzuciłam jej badawcze spojrzenie, a ona jedynie wzruszyła ramionami.

- O sobie wiem, że nie. Nie mam pojęcia jak jest z innymi ani co im mogli zrobić. Nie rozmawiam o tym nawet z własnym bratem. Mamy za mało czasu na pogawędki, skoro dopiero się rozwijamy i budujemy tutaj. To jest dosyć… Męczące.

Nie miałam pojęcia jak to jest; zaczynać na wyspie w ten sposób. Ja się pojawiłam, gdy większość budynków osady już w pełni stała, a rzesza mieszkańców miała własne domostwa poza lub wewnątrz murów. Szkolono mnie do mojej roli w tej społeczności, nadano nowe dane osobowe, nawet jeśli był to tylko marny pseudonim. Zaczęłam w pewnym sensie życie kompletnie od zera z dala od tego, co znałam do tamtej pory, ale oni byli na wykresie w strefie ujemnej. Nie zdążyli jeszcze dojść chociażby do tego zera, a potem wyjść na prostą. To było dopiero wyzwanie, a nie to, co ja przeżyłam.

- W razie czego mogę wam przekazać to, czego zdążyłam się sama nauczyć o tym wszystkim, co tutaj żyje. Istnieje więcej niebezpieczeństw, niż na pierwszy rzut oka się wydaje – mówiłam poważnym tonem tak, aby młoda zrozumiała, że teraz sarkastyczna odpowiedź nie była na miejscu. - …myślę, że to się może wam przydać. To jak, sojusz?

Wyciągnęłam w jej stronę dłoń. Nieco musiałam odczekać, zanim położyła na niej swoją własną, brudną od owocowych soków.



Gina? +2PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz