7 kwietnia 2020

Od Bezimiennego CD Lily

Ostatnimi czasy na wyspie jakby zaczęło dziać się coś dziwnego, niespotykanego, przynajmniej dla Colette’a. Od kilku dni nie uświadczył żadnych nieprzyjemności przypisywanych pobytowi na wyspie przeklętych. Jak zwykle opuszczał kryjówkę, by się posilić koszmarami lub aby zwyczajnie się przejść. W końcu każdy zamknięty w czterech ścianach, w końcu ma dość i musi zażyć nieco Świerzego powietrza. Co zaskakujące, podczas tych spacerów ani razu nie miał wątpliwej przyjemności zobaczyć okrucieństwa tego miejsca, jak i nie został ani razu zaatakowany. Można by powiedzieć, że zakrawało to niejako o cud. Raczej nikt nie mógł się poszczycić takim nagłym atakiem szczęścia jak on. Wątpiłby była w „raju” jakakolwiek inna osoba, która mogłaby stawać z nim w szranki w tej kategorii.

Ostatecznie właśnie ta przychylność losu okazała się dla niego prawdziwym wybawieniem. Wcześniej miał wrażenie, że od nieustannego stresu w końcu postrada zmysły. Był na granicy, z każdą chwilą czuł, jak wewnętrznie rozrywają go nerwy i strach. Udało mu się wprawdzie spotkać na wyspie kilka dobrych i przyjaznych dusz, ale to nie było wszystko. Prócz nich była jeszcze znacząca większość innych osób, które z pewnością byłby łase na jego skromny dobytek, czy jak wszechobecne, grasujące bestie, zwyczajnie, dla czystej rozrywki czyhali na jego życie. Same tereny równie usiane były przeróżnymi pułapkami, niejednokrotnie zagrażającymi życiu. Nawet jeśli nie zabijały, to okaleczały do tego stopnia, że śmierć z każdego innego powodu, była tylko i wyłącznie kwestią czasu. Utrata ręki, nogi czy czasem nawet palca wystarczała, by nieuwagą lub zwykłym nieopatrznym przypadkiem, podpisać swoją kartę zgonu. Nie była to najbardziej zachęcająca wizja z tych dostępnych na wyspie. Prócz samych pułapek, zmutowanych zwierząt i innych ludziach, było oczywiście jeszcze coś, równie śmiercionośne — rośliny. Zmutowane zielsko rosło praktycznie wszędzie i wystarczy tylko chwila, by krwiożercze rośliny zaspokoiły swój głód. Bezsprzecznie nic z wyżej wymienionych nie napawało optymizmem ani tym bardziej nie zachęcało do opuszczenia swojego bezpiecznego azylu. Najlogiczniejszą opcją było oczywiście zabarykadowanie się w kryjówce, modląc się, by cały ten koszmar, okazał się tylko złym snem i w końcu się z niego obudzić. Ciężko było wyobrazić sobie inne marzenie krążące chyba po każdej głowie w tym miejscu. Raczej nikt nie zapomniał swojego poprzedniego życia, pamiętał wszystkie plusy i minusy, i mimo wszystko tęsknił za nimi. Tęsknił, bo w porównaniu do tego, w czym tkwili, w tym grząskim bagnie zanurzeni do pasa, to tamto i tak wydawało się sto razy lepsza niż to. Każdy dzień zmuszający do wczesnego wyjścia do pracy, niż poranne narażanie życia, by zdobyć pożywienie. Każde oszustwo gospodarcze, niż danie się zwieść pozorom. Każda kradzież niż odebranie ostatniej deski ratunku. Nawet każde morderstwo. Na wyspie wszystko sprowadzało się do przetrwania, przeżycia kolejnego dnia, do wyrycia kolejnej kreski na ścianie. Tam, w tym odległym będącym już wyłącznie zatartym, wręcz wyidealizowanym wspomnieniem to było tylko i aż dążenie do godnego życia. Nikt na nie nie czatował… Ileż z czasem można powiedzieć pięknych słów o tym, na co wcześniej wyłącznie się plwało?

Tym bardziej niesamowite samo w sobie było to, ile ulgi może dać chwila odpoczynku. Jak dalece może dać odpocząć sfrasowanemu umysłowi. Ile może dać złudnej radości, w miejscu, gdzie szczęście zdawało się nigdy nie istnieć. Wszystko to nabierało jakby mistycznej otoczki, stanowić pewnego rodzaju Święty Graal, który to właśnie Bezimiennemu udało się odnaleźć. Cała ta sytuacja niezmiernie go cieszyła, nawet jeśli po zaledwie ułamku sekundy musiał oddać go komuś innemu. Nawet ułamek sekundy szczęścia w tym miejscu był bezcenny.

Nic więc dziwnego, że w ostatnich dniach znacząco poprawił mu się nastrój. Miał nawet złudne wrażenie, jakby wszystko powoli miało zacząć się układać, że ten stan rzeczy już taki pozostanie. Mimo najszczerszych chęci jednak nie dał się zwieść. Nadal doskonale pamiętał, gdzie się znajdował. Miał się na baczności, co chwila, przywracając się do rzeczywistości. Nie pozwalał już sobie więcej na ulecenie w bezsensowne w „raju” marzenia i głupie sny ja jawie. To wszystko mogłoby go kosztować znacznie więcej, niżeli chciałby zapłacić. Jedno było pewne, nie było go stać.

Od kilkudziesięciu godzin Renoir siedział zaszyty w katakumbach. Nie miał niczego do zrobienia. Wszystko, co mógłby zrobić, zrobił już dawno. Nie pozostawało mu nic innego jak siedzieć i czekać na przysłowiowe zbawienie. W międzyczasie zrobił nieco porządków, segregując i układając cały zaległy w pomieszczeniach, zwyczajny, regularny syf. Choć wcześniej w jego mieszkaniu zawsze panował porządek, tak od przybycia na wyspę przestał przywiązywać do niego zbytecznej uwagi, któż przecież miałby na to czas i ochotę, oczywiście, aż do tego momentu. Jednak od wczorajszego wieczora zanosił się z zamiarem opuszczenia swojego lokum. Nie było oczywiście najmniejszych przeciwwskazań, by wybrał się na nocną przechadzkę, może z wyjątkiem zdrowego rozsądku. Oczywiście nie raz, nie dwa, bywał już na takowym, jednak prócz chęci wyrwania się z czterech ścian, nosił w sobie również pewną obawę. Skoro od dłuższego czasu wszystko było tak cudownie i wspaniale oznaczało, że w każdej chwili mogło się skończyć; jak zakładał z doświadczenia, nawet bardzo brutalnie. Nie miał najmniejszego zamiaru kusić losu, co to, to nie. Jakkolwiek życie na wyspie nie wyglądało, to Bezimiennemu i tak nie bardzo śpieszyło się na tamten świat, zwłaszcza jeśli w niego nie wierzył. W takiej sytuacji wolał pójść na ustępstwo własnym przeczuciom i poczekać do rana.

Jednak skoro świt rozsypał złote strzały po rajskiej wyspie, rozganiając zaległy po nocy mrok. Skoro znacznie już cieplejszy wiatr rozwiał wrogi chłód, Colette zerwał się na równe nogi. Od ciągłego przesiadywania na krześle, zaczął odczuwać dziwne, nieprzyjemne rwanie w kolanach, które przetłumaczył sobie jako kolejny argument, by wyjść z ukrycia. Leniwie rozgrzał zastane stawy i pełen wigoru ruszył ku wyjściu. Odpoczynek napełnił go mocą, czuł w sobie zbytek energii, w swej wielkości niemogący pomieścić się w ciele, a jednak do tego momentu oszczędzał go z braku zajęcia. Jedynym co robił prócz siedzenia w miejscu, były wszelakiego rodzaju ćwiczenia fizyczne. Choć znacznie niewystarczające, pomagały mu zgubić część tej energii. Jej nadmiar także bywał zgubny. Nie można w końcu popadać z jednej skrajności w drugą. Granice zawsze są obłędem.

Wyglądając na zewnątrz, odetchnął wreszcie pełną piersią. Powietrze pachniało przyjemnie zielenią i błękitem. Miła odmiana od stęchlizny zasiedziałego smrodu spoczywających w głębi katakumb zwłok.

Szedł powoli, w końcu był to spacer, nigdzie mu się nie śpieszyło. To miał być ciąg dalszy jego chwili relaksu od prawdziwego życia w pozornie nieprawdziwym świecie. Z tego też względu mimo delektowaniem się powierzchownym pięknem krajobrazu, nie tracił czujności.

Każdy krok po soczystej i gęstej trawie zdawał się krokiem po chmurze. Ziemia była cudownie sprężysta, murawa miękka. Z każdorazowym kolejnym posunięciem się głębiej w las, Renoir nabierałbym większej ochoty, by zanurzyć się w tę zieloność. Położyć się i zamknąć oczy. Miast tego jedynie kopnął okoliczny kamyk, który zaplątawszy się w trawę, nie uszedł daleko. Kolejne poszarpane źdźbła trawy wystrzeliły w powietrze, gdy kolejny odłamek skały został posłany przez bruneta w przestrzeń. Tym razem Kopnięcie było znacznie potężniejsze niż celniejsze. Kamień uderzył w słupek, bramki wyznaczony przed dwa drzewa, pomiędzy które celował. Lepiej było mu pozostać przy marzeniach nauczyciela, z takim okiem kariera sławnego piłkarza mogła go co najwyżej ominąć szerokim łukiem.

Co jakiś czas rozglądał się uważnie dookoła czy dźwięk następnych bryłek nie zwabił w jego pobliże jakiego drapieżnika. Na szczęście lub nieszczęście nie dostrzegł niczego, co mogłoby na to wskazywać. Mogło to zarówno wskazywać na brak ich obecności, jak i stępienie zmysłów przez tę przerwę. Całym jestestwem jednak liczył, że było to, to pierwsze.

Bezimienny nie zaszedł jednak bardzo daleko, gdy niespodzianie uczuł silny nacisk na łopatkach, który wyrwał z jego gardła głuchy jęk. Tracąc równowagę, widział, a raczej czuł wszystko jakby w zwolnionym tempie. Zwalając się na ziemię, odczuł jedynie kłujący ból. Zamiast ponownego jęku, krzyknął, rozdzierając nieboskłon, gdy ostre jak brzytwy pazury wbiły się głęboko w jego plecy. Więc jednak jego przeczucia go nie zawiodły i tym razem, pomylił jedynie porę, w której miał nastąpić zwrot do „normalności”. Nim jednak dotknął areału, przemienił się w mgłę, tym samym w ostatniej chwili unikając jeszcze groźniejszych kłów tygrana. Gdyby nie zmiana postaci, z całą pewnością kilkucentymetrowe zęby zatopiłby się w jego karku, przerywając tętnice, brocząc krwią całą okolicę. Nawet w takiej sytuacji Colette mógł poszczycić się szczęściem. Osobnik, który go zaatakował, był wyraźnie młody. To też bardzo szybko dał się porwać braku doświadczenia i młodzieńczemu instynktowi, gdy mężczyzna pod postacią mgły zaczął emanować przenikliwym chłodem. Biła od niego sięgająca kości trwoga, która dopadła drapieżnika. Zwierze odskoczyło na metr, wrzeszcząc, szczerzyło kły. Zrobiło kilka nerwowych kroków w tę i z powrotem, by po chwili z szelestem liści i traw zniknąć gdzieś w gęstwinie.

Nie był szczególnie pocieszony z racji, że został zaatakowany, ale nawet to nie zepsuło mu do końca humoru. Skrycie był z siebie nawet dumny, że udało mu się w tak łatwy sposób przegonić napastnika.

Czarna mgła zaczęła powoli przybierać materialny kształt. Począwszy od opuszków palców i stóp, przed głowę, aż po tors. Wziął głęboki wdech, szeroko rozpościerając ramiona. Przeciągając się, odczuł kolejnych kilka ran po pazurach na plecach. Nie było to jednak tak uporczywe, jak niespodziewane strzyknięcie w krzyżu. Zgarbił się jak na komendę z cichym jęknięciem na ustach.

— Starość nie radość, młodość nie wieczność — sapnął, podpierając się dłonią w bolącym miejscu.

Dokładnie w tamtym momencie jego uwagę przykuło coś jeszcze. Kolejny dźwięk poruszanych listków, jednak nie przez liście. Udając nieświadomość, zastanawiał się, co to mogło być. Z pewnością niekolejny zwierz, skoro do tej pory nie wywiązała się walka. W pewnym momencie po prostu zniknął. Popłyną w stronę, z której dosłyszał ten dziwny szelest. Gdy jednak dotarł na miejsce, najzwyczajniej w świecie zamarł — dziecko? Pierwszy raz widział je na wyspie. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Kto sprowadza dzieci w takie miejsce? Było to dla Renoira całkiem niepojęte. Jak można było skazać je na takie życie, czy tym bardziej pozwolić by biegało samotnie po lesie, to było skrajnie niebezpieczne i nieodpowiedzialne. Dorośli mieli potworny problem, by przetrwać samotnie na wyspie, włócząc się po wyspie, a co dopiero mała dziewczynka. Nie mogła mieć więcej niż dwanaście lat.

— Ehem… — odchrząknął, chcąc zwrócić na siebie uwagę małej.

Ta jednak nie zareagowała, w dalszym ciągu mamrocząc coś pod nosem, gdy skrobała coś na kartce. Mimowolnie nachylił się nad czarnowłosą, tym samem doglądając jej rysunku. Z lekkim zdziwieniem stwierdził, że w szkicowniku widniała jego postać, co prawda ledwie napoczęta, ale bez wątpienia już dało się go rozpoznać. Trzeba było jej oddać talent, którego z pewnością jej nie brakowała, zwłaszcza biorąc pod uwagę jej młody wiek.

— Przepraszam — podjął ponownie, nieco bardziej znaczącym głosem. — Zgubiłaś się czy nie masz nic innego do roboty? — mimo wszystko był nieco niepocieszony, że nie dostrzegł jej znacznie wcześniej, nie wiedział nawet, jak długo obserwowała go spomiędzy krzaków.

Na głęboki, acz przyjemny, choć nie do końca w tamtym momencie głos bruneta, dziewczynka poczęła powoli unosić na niego wzrok. Bezimienny miał wrażenie, że słyszy, jak ta głośno przełyka ślinę. Na ułamek sekundy ich wzrok się skrzyżował. Tyle wystarczyło, by Renoir dostrzegł ich niezwykłą barwę, głęboka czerń, wśród której nie daje się dostrzec źrenicy. Pierwszy raz takie widział, a jednak miał przeczucie, jakby już miał okazję je oglądać. Także im nie mógł odmówić szczególnego uroku. Nawet gdy łypały na niego wrogo spod półprzymkniętych powiek, celując z napiętego już od dawna łuku. Miała niezły refleks.

— Rodzice nie nauczyli pana odpowiedniego zachowania, huh? — mała nieznajoma fuknęła, niezmiennie mierząc do niego grotem strzały.

Trafiła w samo sedno. Faktycznie nie miał go kto nauczyć, szczęśliwym trafem, sztukę zachowania, zdołał opanować samodzielnie, choć przez wpływ wyspy, może faktycznie nieco uszczuplił swoją księgę zasad savoir-vivre'u.

W jednej chwili wyraz twarzy Bezimiennego stał się znacznie sympatyczniejszy. W odpowiedzi pokręcił tylko lekko głową, kucając ostrożnie przed czarnowłosą. Nie chciał w końcu zginąć z rąk dziecka.

— Nie ruszaj się — nakazała, wyraźnie podenerwowanym głosem.

— Jesteś z osady? — spytał miękkim tonem.

Oczywiste było, że jest, nie dopuszczał do siebie w ogóle innej możliwości. Chciał jednak nawiązać z nią rozmowę, by wzbudzić jej zaufanie i udowodnić, że nie ma złych zamiarów. Nie miał serca zostawiać jej tam samej, choć wystarczyło mu już spacerów na dziś.

Na pytanie odpowiedział mu jedynie wiatr, targający włosy dziewczynki. Naraz kruczoczarne pasma owinęły się wokół szyi i twarzy młodej mieszkanki wyspy, przysłaniając część jej widoku. Widocznie ten fakt nie przypadł jej do gustu, z pewnością oskarżyła wiatr o kolaboracje z obcym mężczyzną. Marszcząc z niezadowoleniem brwi, zarzuciła głową, chcąc spędzić sprzed oczu niepokorne włosy. Samotnik jednak ani myślał drgnąć, by nie narażać się na jeszcze większy gniew czarnookiej, jedynie kącik jego ust drgnął nieznacznie w rozbawionym uśmiechu, co widocznie nie uszło jej uwadze. Cięciwa zgrzytnęła nieco w jeszcze głębszym napięciu.

— Spokojnie, nie zrobię ci krzywdy, nie jestem uzbrojony — zapewnił, równie sympatycznie co wcześniej. W czarnych bystrych ślepkach błysnęła jedynie niewidoczna iskierka, gdy osadniczka rzuciła szybkie spojrzenia na wysoką cholewę buta Colette’a. — Jesteś bardzo spostrzegawcza — przyznał, wyciągając ze wskazanego jej wzrokiem miejsca nóż razem z kaburą. Czarnowłosa wzdrygnęła się, poprawiając łuk, na którym strzała przed chwilą zdawała się nieco opaść, teraz znów mierzyła mu pomiędzy oczy. Bezimienny jedynie podrzucił sztylet do góry, obracając o sto osiemdziesiąt stopni. Chwytając przedmiot za skórzaną pochewkę, podał dziewczynce. — Proszę — mruknął, gdy ta niemal jednocześnie zdjęła strzałę i porwała nóż z jego dłoni. Tym razem już naprawdę był rozbrojony. — Ładny prawda?

Nim doczekał się odpowiedzi na swoje pytanie, zobaczył jedynie, jak jego sztylet ląduje na ziemi przed małą, a cięciwa ponownie się napina. Następnie dostrzegł jedynie, jak ukradkiem zerka na przedmiot. Na brązowej kaburze wypalone były różne wzorki, w których przeważał motyw kwiecisty. Akantu nie odpuścił także metalowemu jelcowi, na którym wygrawerowane były identyczne. Sama rękojeść owinięta splotem inspirowanym tym znajdującym się na rękojeściach japońskich katan. Na głowicę składała się jedynie urocza kuleczka z nakreślonymi pierścieniami.

Czarnowłosa przytaknęła nieznacznie, znów wlepiając bystre oczka w twarz Renoira.

— Wiesz, że nie powinnaś chodzić sama po lesie, to niebezpieczne — podjął ponownie, tonem zakładającym, że doskonale o tym wiedziała. Musiało tak być.

— Świetnie sobie daję radę — odbąknęła, jeszcze bardziej ściągając brwi, zupełnie jakby jego słowa ją uraziły. Jak mógł w ogóle pomyśleć, że było inaczej?

— Nie wątpię — uśmiechnął się lekko, nie spuszczając z niej uspokajających lazurowych oczu. — Ale zawsze bezpiecznie jest być z kimś.

— A pan to co? — wtrąciła nad wyraz celnie.

— Masz rację, ale ja jestem dorosły i jak coś mi się stanie, to nikt nie będzie płakał — odparł nie gubiąc uśmiechu z twarzy. — Założę się, że twoi rodzice umierają ze strachu.

— Wcale nie — zamamrotała ledwie słyszalnie.

Przez chwilę, pożałował tego co powiedział. Czyżby i ona była sama? Nawet jeśli nie miałaby rodziców, to na pewno w wiosce ktoś się nią zajmował. Nie mieszkała przecież sama. Osadnicy, byli jedną społecznością, zbitą, wszyscy tam sobie pomagali, a przynajmniej tak mu się wydawało, na pewno, ktoś jej doglądał, ale i tak wcale nie musiało być. Dziewczynka nie wyglądała na całkiem smutną, raczej na taką którą targa zarówno żal, jak i złość. Najzwyczajniej w świecie mogła się pokłócić z rodzicami i uciec. Do pewnego stopnia nawet miał nadzieję, że właśnie tak było.

— Chodź, zaprowadzę cię do domu — zachęcił, wyciągając do niej dłoń.

— Nie chcę — odparła, wydymając usta.

— Przestań, na pewno wszyscy — tym razem wybrnął dyplomatycznie. — się o ciebie martwią.

— Nie chcę! — warknęła stanowczo.

Nim Colette zdążył się zorientować i spróbować przetłumaczyć jej dlaczego powinna wrócić do wioski, ta w oka mgnieniu porwała leżące na ziemi rzeczy i puściła się dzikim cwałem między drzewa.

— Stój! — zawołała za nią, wyciągając rękę w jej kierunku, naiwnie licząc, że ją dosięgnie.

Niewiele myśląc, zaczął biec za nią. Była naprawdę szybka, bo już po kilku sekundach zniknęła mu z oczu. Używając jednak nadnaturalnej szybkości, podążał za dźwiękiem jej ucieczki. Nie wiedział do końca dlaczego zaczęła biec. Ostatecznie przecież nie zaciągnąłby jej do osady siłą, choć faktycznie, ona mogła pomyśleć inaczej. Brunet nie był zwolennikiem rozwiązań siłowych. Z pewnością sprowadziłby swoje działania do logicznych argumentów, które jak mniemał w końcu przekonałyby czarnooką. Wyglądała na bardzo mądrą, zakładał, że ostatecznie ujarzmiłaby swój charakter, którego ze pewne również jej nie brakowała i dała mu się odprowadzić. Nie puściłby jej samej. Być może mówiła prawdę, mówiąc, że sama dawała sobie radę. On jednak wolał mieć pewność, że nic jej się nie stanie.

Jednak z każdą sekundą wszelkie kroki dziewczyny zaczęły gwałtownie cichnąć. Widocznie i ona musiała mieć zdolność szybkiego poruszania się, a i bez tego ciężko było ją wyśledzić. Gdy podrośnie i nabierze doświadczenie, pewnie będzie niemożliwa do wykrycia. Była szybka i zwinna, to była jedna z największych atutów na wyspie.

Zatrzymał się, nie było sensu już za nią ganiać. Nie da rady jej znaleźć. Szedł powoli przez las, jeszcze gdzieś skrycie licząc, że jednak usłyszy szelest liści poruszany jej dłonią. Przez jakiś czas monitorował okolicę, wolał i tu upewnić się, że w pośpiechu, nie wpadła w jakąś pułapkę. Na szczęście w promieniu najbliższych dwustu metrów, w których mogła znaleźć się dziewczynka, żadna ze znanych mu pułapek nie była uruchomiona. Wyglądało więc na to, że wszystko było z nią w najlepszym porządku. Colette nabrał jednak ochoty, by jeszcze kawałek przejść się po lesie. Naprawdę osadniczka wydawała mu się jakaś znajoma…

Wtedy też dostrzegł nie kogo innego jak małą czarnowłosą dziewczynkę siedzącą kamieniu, tuż przy linii lasu. Głaz na którym przysiadła wyglądał na tę samą polankę, na którą ostatnimi czasy rzadko, bo rzadko, ale zaglądał. Wyglądała na jeszcze bardziej złą i rozżaloną niż wcześniej. Nogi miała przykurczone do samej piersi, brodę smutnie złożoną na kolanach. Wpatrywała się czarnymi oczkami gdzieś w przestrzeń, co chwila zerkając na patyk, który skubała jego nożem. Mężczyzna mimowolnie uśmiechnął się delikatnie na ten widok. Nie obraziłby się, gdyby zatrzymała go dla siebie, miał przecież jeszcze kilka podobnych, wykutych już, jak się zdawało, wieki temu.

Zrobiło mu się jednak jej trochę szkoda. Gdy tak siedziała, przypominała mu po trosze jego samego. Bardzo często sam po kolejnej kłótni z chłopakami z sierocińca, lub kolejnej nie rzadko niesłusznej karze wymykał się z bidula. Zachodził nad rzeczkę, która płynęła przez okoliczną łąkę i skrywając się za wielkim kamieniem, tłukł wodę kijem. Wtedy najczęściej niedługo po nim zjawiał się tam Samuel, jego dawny, jedyny przyjaciel. Zawsze wiedział co powiedzieć, żeby go pocieszyć. Bez problemu też umiał go rozbawić. Przy nim wszystkie smutki zawsze wydawały się błahe. Chyba właśnie z tego względu poczuł wewnętrzną potrzebę, by jakoś ją rozweselić, by tym drobnym gestem oddać cześć Samuelowi.

Po raz kolejny korzystając z szybkości, jaką oferowała mu mutacja, jak zły sen zjawił się obok czarnookiej.

— Berek! — zawołał wesoło klepiąc ją w ramię.

Odskoczył na metr, jak uprzednio tygran. Odwrócić głowę tylko po to, by zobaczyć zmieszanie na małej pyzatej buzi. Zamierając w półmroku, obserwował tylko z zachęcającym uśmiechem, jak początkowy przestrach zmieniał się w szok, a następnie niezrozumienie. Te trzy emocje kilkukrotnie przebiegły po jej twarzy szarą tęczą.

Brunet westchnął, prostując się, wolnym, miarowym krokiem podszedł do niej z powrotem. Stając tuż przed dziewczynką wziął się pod boki.

— Już się nie bawimy? — spytał, a rosnące w jej oczach pytanie, jedynie poszerzało jego uśmiech na hebanowej twarzy. — No klepnij — zachęcił ponownie, wyciągając lekko rękę przed siebie.

Przez chwilę jeszcze czarnowłosa wpatrywała się w niego, próbując zrozumieć całokształt tej sytuacji. Nie wydawało się to dla niej szczególnie łatwym zadaniem. Jego zachowanie pewnie daleko odbiegało od tego, którego ją uczono. W końcu jednak, jakby się przełamała i, zachowując szczególną ostrożność sama wyciągnęła bladą, filigranową rączkę w stronę jego przedramienia. Nim jednak ślimaczym ruchem dotknęła go, Colette zwinnie przesunął ramię w bok, tym samym unikając jej.

— Jeszcze raz — polecił miękko. Jednak kolejna próba również okazała się bezskuteczna. — Co jest, za szybko? — zażartował, na co osadniczka zmarszczyła nosek.

Trzecia próba klepnięcia go, była już znacznie pewniejsza, o włos stwierdzenia „zacięta”, chociaż i tym razem jedynie przeczesała powietrze między nimi. Bezimienny zaśmiał się krótko. Widocznie podirytowana czarnooka zamachując się, wyszczerzyła małe kiełki. Na ten raz mężczyzna dał się trafić, nie minęła sekunda, a powtórnie pacnął delikatnie zadziorę w drugi bark z kolejnym „berkiem” na ustach. Czarnowłosa uderzyła otwartymi dłońmi o kamień, dając częściowy upust sfrustrowaniu. Zamachnęła się, raz, drugi, trzeci, wystrzeliwując wyciągnęła dłoń przed siebie. W ostatniej chwili Renoirowi udało się uniknąć klepnięcia w brzuch. No proszę, sprytna — przeszło mu przez myśl. Zaśmiał się nerwowo, spoglądając na osadniczkę.

— Mało brakowało — westchnął , ocierając nieistniejący pot z czoła.

— Tak? — rzuciła, zdeterminowana.

— A tak — odparł wyzywającym, ale przyjemnym tonem. — Spróbuj mnie złapać.

— To patrz!


Lily? +4PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz