- Oboje macie coś z tymi nogami – żachnęła się Teenie, cmokając z niezadowoleniem. – Zawsze sobie coś z nimi zrobicie!
Przesunęłam się do krawędzi kanapy, żeby mieć lepszy widok.
- Teenie, co mu jest? – mój głos w połowie wypowiadanego zdania zadrżał lekko, za co mogłam być na siebie nieco zła.
- Błękitniec – wiedźma podwinęła nogawkę na lewej nodze mężczyzny. – Ale na to też coś zdziałamy, spokojnie. Potrzebuje tylko pomocy, żeby go przenieść.
- Widzę, że przyszłam w samą porę – Andre, moja najlepsza przyjaciółka, z resztą również wiedźma, właśnie stanęła w progu chaty.
Ja wstałam, podpierając się o czarną laskę Teenie, a one obie jakimś cudem przeniosły rosłego mężczyznę na moją kanapę. Kazały mi siedzieć na moim bujanym krześle, jakbym nagle stała się niepełnosprawna. Ciężko mi było nie okazywać wściekłości, chciałam być w tamtym momencie sama, żeby dać upust nerwom, ale z drugiej strony coś stało się mojemu najnowszemu znajomemu. Nie mogłam pozwolić mu przeze mnie cierpieć.
- Dacie sobie radę? – chciałam się też na coś przydać, ale tylko spojrzały na mnie spode łbów.
- Venti, nic nie kombinuj – usłyszałam złowróżbny ton najmłodszej z wiedźm.
Andre wyciągnęła z torby dwie księgi; swoją oraz swojej mentorki, a po tym przejęły we władanie mój kocioł w kominku, coś tam do siebie mrucząc po łacinie. Wyraźnie podzieliły się zadaniami na przygotowanie równocześnie dwóch wywarów, mi natomiast wciskając książkę, żebym się nie nudziła. Oczywiście, że odrywałam się od lektury, ciekawa jak nie wiadomo co. Podpatrywałam ich robotę, jakbym była znowu dzieckiem w Ameryce i uczyła się od rodziców przedmiotów ścisłych oraz innych, równie fascynujących kategorii wiedzy. Dodatkowym, w nikłym stopniu atrakcyjnym aspektem uprzykrzającym mi życie był promieniujący ból z całej nogi, ale rzecz jasna nie dawałam po sobie tego poznać. Jeszcze by mnie wariatki uśpiły, albo wymyśliły coś głupszego.
- Masz, wypij – Andre włożyła mi po całym procesie twórczym do dłoni ciepły kubek, pachnący niczym świeżo zrobiony jabłecznik posypany migdałami.
Uniosłam podejrzliwie brew.
- Tak, specjalnie dałam taki aromat, żebyś nie poczuła prawdziwego zapachu. To okrutnie śmierdzi – wyjaśniła mi dobrotliwie czarnoskóra kobieta. – Tylko powoli, bo jeszcze jest ciepłe.
Postanowiłam uroczyście jej zaufać, biorąc ostrożny łyk na spróbowanie tego jej paskudztwa. Nie smakowało tak jak pachniało, ale tego się spodziewałam. Nie sądziłam natomiast, że okaże się to tak intensywnie kwaśne. Mój mózg dostał zapach słodki, a smak odmienny o sto osiemdziesiąt stopni… Jakbym jadła jakieś żelki napakowane chemią z dopiskiem, że są statystycznie zdrowsze, gdyż zawierają cały arsenał witamin. Na moją skrzywioną minę, Andre zaśmiała się z czystym rozbawieniem całą tą sytuacją.
- Tym razem zemszczę się na tobie, zobaczysz – poprzysięgłam jej, starając się nie wypluwać przy tym zawartości ust. – Nigdy więcej nie spojrzysz normalnie na cholerne Haribo i Chupa Chupsa.
Nawet Teenie zachichotała na moje poważne groźby podczas opiekowania się Deryckiem. Coś mu wstrzyknęła, a teraz robiła okłady dookoła jego nogi z podwiniętą nogawką. Miałam nadzieję, że mężczyzna z tego niebawem wydobrzeje. Jak na zawołanie niebawem Deryck zamrugał, podniósł się na ręce, rozglądając się całkiem oniemiały.
- Co mnie ominęło?
- Niewiele, zemdlałeś – odparł mu mój wiedźmi wróg numer jeden z półuśmiechem.
- Deryck, poznaj moją przyjaciółkę Andre. Andre, poznaj Derycka. Tylko nie spiskujcie przeciwko mnie – przedstawiłam sobie wendigo i mojego zdrajcę.
- Rozumiem, że wszyscy tutaj są osadnikami?
- Tak, od teraz ty też. Sama o to zadbałam – uśmiechnęłam się ciepło do niego po raz pierwszy, co on odwzajemnił z nawiązką.
- Chyba możemy już was zostawić. Venti, wyciągnęłam z pułapek za ciebie zwierzynę na dzisiaj dla Osady, więc masz wolne. – poinformowała nas Andre z tajemniczym, perskim mrugnięciem okiem.
Prawie przewróciłam oczami. Prawie.
- Teraz oboje będziecie dochodzić do siebie przez dwanaście godzin. Tylko ostrożnie – pogroziła nam palcem staruszka. - Łobuziaro, masz w spiżarce obiadokolacje dla waszej dwójki.
- Dziękuję wam wszystkim za pomoc. Bez was nie dałabym rady – pokiwałam głową poważnie. – Jak mam to teraz wam wynagrodzić?
Teenie i Andre tylko pokręciły głową z dezaprobatą, a Deryck rzucił we mnie poduszką.
- Ryzykowałaś dla mnie życie – przyznał na głos z dumą lub niedowierzaniem. – Zwróciło się między nami. Ja w coś wlazłem podczas wyprawy dla ciebie, ty dla mnie się połamałaś.
Nie sądziłam, aby to w pełni pokryło mój dług wdzięczności, ale na razie niech mu będzie. Wiedźmy opuściły nas zgodnie z zapowiedzią. Pożegnałyśmy się pospiesznie, a potem obie zniknęły za drzwiami. Słyszałam jeszcze tylko osiołka Wanitasa ciągnącego drewniany wózek starowinki.
- Wygląda na to, że zostaliśmy sami – mruknęłam po chwili nasłuchiwania i wkrótce odgłosy rozmów kobiet zniknęły w oddali.
Dzieliło mnie od tego nieszczęśnika jedynie kilka metrów oraz stolik do kawy. Ja siedziałam dalej na bujanym krześle, a on pół leżał na kanapie. Dokończyłam pić wywar, a cały ból zniknął szybciej, niż zdołałam to zarejestrować. Mogłam w pełni zginać palce u dłoni, a noga nie ciągnęła mnie w dół niczym wór kamieni.
- Coś jeszcze ci się stało oprócz tej rośliny? – zapytałam uprzejmie, przerywając ciszę między nami.
- Tak. Zgubiłem się – potarł twarz z zażenowaniem, nie mogąc najwyraźniej uwierzyć we własną głupotę. – Tak poza tym to nic. Martwiłem się też o ciebie.
Przekrzywiłam nieco głowę w lekkim zastanowieniu.
- Nie było takiej potrzeby. Nie wykrwawiałam się, a poza tym często zdarza mi się coś sobie zrobić. Taki mam zawód – wzruszyłam ramionami.
Odłożyłam kubek na stolik, ale żeby to wykonać, musiałam się mocno przechylić do przodu ku rechotowi mojego gościa… Bo prawie się przewróciłam do przodu. Zrozumiałam wtedy, że nachodzące mi na oblicze włosy były nieułożone, a wręcz wyglądałam jak upiór z bagien.
- Muszę teraz cię przerażać – loki mi się zakręciły intensywniej, niż tego chciałam, ale czy mogłam coś na to aktualnie poradzić?
- Nie szkodzi – zapewnił mnie nasz nowy drwal, nadal nie tracąc uśmiechu.
Im dłużej żyłam na tym skrawku lądu, tym częściej zaczynałam dostrzegać pozytywy tej dość trudnej egzystencji. Jak niby do czegoś takiego mogłoby dojść gdziekolwiek w cywilizacji? Tam najpewniej Deryck zaprosiłby mnie po wszystkim na przyjęcie lub postawiłby obiad w jakiejś drogiej restauracji, a ja bym przyszła w równie kosztownej kreacji. Miałabym idealnie ułożoną fryzurę, wysokie obcasy, całkiem niczego sobie sukienkę, a on dobrze skrojony garnitur zapewne szyty na miarę. Potem wrócilibyśmy do swojej codzienności, każde pracując w odmiennych korporacjach i gdybyśmy tylko tego chcieli, to byśmy do siebie dzwonili. Być może umówilibyśmy się jeszcze z kilka razy, tak z czystej ciekawości, czy ta relacja miałaby jakąkolwiek przyszłość. A tutaj? Nie mieliśmy najmniejszego cienia wyboru, byliśmy jedynie zdani na siebie oraz na to, czy ta druga osoba okaże się godna zaufania. Z resztą w każdej chwili mogłoby się wydarzyć coś ponad nas, czego byśmy nie przewidzieli. Szczerze wątpiłam, czy paradoksalnie w innych okolicznościach, tych zwykłych, umiałabym w tak krótkim czasie zaufać na tyle temu mężczyźnie.
Nie, zdecydowanie potrzebowałam do tego wyspy pełnej mutantów. Andre miała rację mówiąc, że byłam stuknięta.
- To jakie masz teraz plany? Wiesz już, gdzie się wprowadzisz?
- Rozumiem, że wszyscy tutaj są osadnikami?
- Tak, od teraz ty też. Sama o to zadbałam – uśmiechnęłam się ciepło do niego po raz pierwszy, co on odwzajemnił z nawiązką.
- Chyba możemy już was zostawić. Venti, wyciągnęłam z pułapek za ciebie zwierzynę na dzisiaj dla Osady, więc masz wolne. – poinformowała nas Andre z tajemniczym, perskim mrugnięciem okiem.
Prawie przewróciłam oczami. Prawie.
- Teraz oboje będziecie dochodzić do siebie przez dwanaście godzin. Tylko ostrożnie – pogroziła nam palcem staruszka. - Łobuziaro, masz w spiżarce obiadokolacje dla waszej dwójki.
- Dziękuję wam wszystkim za pomoc. Bez was nie dałabym rady – pokiwałam głową poważnie. – Jak mam to teraz wam wynagrodzić?
Teenie i Andre tylko pokręciły głową z dezaprobatą, a Deryck rzucił we mnie poduszką.
- Ryzykowałaś dla mnie życie – przyznał na głos z dumą lub niedowierzaniem. – Zwróciło się między nami. Ja w coś wlazłem podczas wyprawy dla ciebie, ty dla mnie się połamałaś.
Nie sądziłam, aby to w pełni pokryło mój dług wdzięczności, ale na razie niech mu będzie. Wiedźmy opuściły nas zgodnie z zapowiedzią. Pożegnałyśmy się pospiesznie, a potem obie zniknęły za drzwiami. Słyszałam jeszcze tylko osiołka Wanitasa ciągnącego drewniany wózek starowinki.
- Wygląda na to, że zostaliśmy sami – mruknęłam po chwili nasłuchiwania i wkrótce odgłosy rozmów kobiet zniknęły w oddali.
Dzieliło mnie od tego nieszczęśnika jedynie kilka metrów oraz stolik do kawy. Ja siedziałam dalej na bujanym krześle, a on pół leżał na kanapie. Dokończyłam pić wywar, a cały ból zniknął szybciej, niż zdołałam to zarejestrować. Mogłam w pełni zginać palce u dłoni, a noga nie ciągnęła mnie w dół niczym wór kamieni.
- Coś jeszcze ci się stało oprócz tej rośliny? – zapytałam uprzejmie, przerywając ciszę między nami.
- Tak. Zgubiłem się – potarł twarz z zażenowaniem, nie mogąc najwyraźniej uwierzyć we własną głupotę. – Tak poza tym to nic. Martwiłem się też o ciebie.
Przekrzywiłam nieco głowę w lekkim zastanowieniu.
- Nie było takiej potrzeby. Nie wykrwawiałam się, a poza tym często zdarza mi się coś sobie zrobić. Taki mam zawód – wzruszyłam ramionami.
Odłożyłam kubek na stolik, ale żeby to wykonać, musiałam się mocno przechylić do przodu ku rechotowi mojego gościa… Bo prawie się przewróciłam do przodu. Zrozumiałam wtedy, że nachodzące mi na oblicze włosy były nieułożone, a wręcz wyglądałam jak upiór z bagien.
- Muszę teraz cię przerażać – loki mi się zakręciły intensywniej, niż tego chciałam, ale czy mogłam coś na to aktualnie poradzić?
- Nie szkodzi – zapewnił mnie nasz nowy drwal, nadal nie tracąc uśmiechu.
Im dłużej żyłam na tym skrawku lądu, tym częściej zaczynałam dostrzegać pozytywy tej dość trudnej egzystencji. Jak niby do czegoś takiego mogłoby dojść gdziekolwiek w cywilizacji? Tam najpewniej Deryck zaprosiłby mnie po wszystkim na przyjęcie lub postawiłby obiad w jakiejś drogiej restauracji, a ja bym przyszła w równie kosztownej kreacji. Miałabym idealnie ułożoną fryzurę, wysokie obcasy, całkiem niczego sobie sukienkę, a on dobrze skrojony garnitur zapewne szyty na miarę. Potem wrócilibyśmy do swojej codzienności, każde pracując w odmiennych korporacjach i gdybyśmy tylko tego chcieli, to byśmy do siebie dzwonili. Być może umówilibyśmy się jeszcze z kilka razy, tak z czystej ciekawości, czy ta relacja miałaby jakąkolwiek przyszłość. A tutaj? Nie mieliśmy najmniejszego cienia wyboru, byliśmy jedynie zdani na siebie oraz na to, czy ta druga osoba okaże się godna zaufania. Z resztą w każdej chwili mogłoby się wydarzyć coś ponad nas, czego byśmy nie przewidzieli. Szczerze wątpiłam, czy paradoksalnie w innych okolicznościach, tych zwykłych, umiałabym w tak krótkim czasie zaufać na tyle temu mężczyźnie.
Nie, zdecydowanie potrzebowałam do tego wyspy pełnej mutantów. Andre miała rację mówiąc, że byłam stuknięta.
- To jakie masz teraz plany? Wiesz już, gdzie się wprowadzisz?
Deryck? +2PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz