To nie było tak. Nie byłam, ani nie jestem leniwa. Nie odmawiałam wykonywania pewnych zleceń tylko po to, żeby uprzykrzyć komukolwiek życie, ani też od niechcenia. Po prostu… Moje polowania opierały się głównie na wnykach, pułapkach i w najgorszym razie na ataku z zaskoczenia lub rzutami oszczepem. Nie umiałam strzelać z łuku, czy zbytnio bronić się w walce wręcz, a mężczyzna który kilka godzin temu w ostrych słowach tłumaczył mi, czemu jestem bezużyteczną małą kurą tego nie rozumiał. Chociaż tak po prawdzie to nie mogłam go winić.
Dopiero posiadając u boku silne zwierzę, z którym polowania stały się znacznie prostsze byłam w stanie lepiej żywić wioskę. To, o czym typ nie wiedział to to, że jestem tym myśliwym, który w wiosce dotychczas najdłużej utrzymał się przy życiu i wolałabym, żeby tak pozostało. Facet, który wrósł w osadę i nie wyściubiał stąd swojego względnie bezpiecznego nosa nie mógł wyobrazić sobie jak mała na metr sześćdziesiąt dziewczyna mogła odmówić polowania na owiane legendą słoniowate hybrydy z gór Ungcy. Mimo wszystko słowa oskarżyciela utkwiły mi w głowie, siejąc prześladujące ziarno.
Kiedy skończyłam się głośno żalić bliżej nieokreślonemu rozmówcy, odpowiedziało mi jedynie ciche i upiorne zawodzenie wiatru, łaskoczącego nieliczne drzewa porastające Cmentarz Zagubionych Dusz. To było to miejsce, w którym mogłam się bez oporów wygadać, wiedząc że nikt mnie nie podsłucha, ale ze świadomością, że ktoś mnie wysłucha. Nawet jeśli „szepczące” kamienie były dziś jeszcze cichsze niż zazwyczaj.
Było już późno, powinnam wracać zanim się ściemni. Od wioski dzielił mnie kawał drogi, a bywało coraz chłodniej. No właśnie. Teraz już uporczywy ziąb zaczął mi mocno przeszkadzać i musiałam znaleźć sobie lokum, chociażby przejściowe. Padło na omszałą i delikatnie rozpadającą się zapomnianą przez wszystkich stodołę. Miejsce w którym stała, było oddalone od wioski. Nigdy nie widziałam tam żywej duszy, ani żadnych zwierząt. Obiekt groził zawaleniem, nie opłacało się nawet próbować przywrócić go do stanu używalności. Ale właśnie tam, wśród zbutwiałych desek czekało na mnie wygasłe dawno palenisko i czworonożny przyjaciel, którego trudno było utrzymać na terenie wioski, głównie ze względu na agresywność i ostry temperament zwierzaka.
Grzebiąc w popiele w poszukiwaniu upieczonych ziemniaków wciąż nie mogłam odgonić męczących myśli, które powoli zaczynały mnie zjadać. Wiem, że nie jestem najlepsza w swoim fachu. Nawet moja mutacja nie jest do tego przystosowana. Wprost przeciwnie do nowo przybyłej kobiety, którą od jakiegoś czasu obserwowałam. W mig zdążyła się zaaklimatyzować, robiła wszystko tak sprawnie, jak gdyby była do tego urodzona. Podglądałam ją, na swoje nieszczęście kilka razy dając się złapać i mimo to nigdy nie udało mi się nawiązać jakiegokolwiek kontaktu. Widać było, że nie jest zbyt dobrze nastawiona do ludzi, a już na pewno taka twarda kobieta nie ma chęci na przyjacielskie pogaduszki. Imponowała mi. Często mijając się z nią w chacie myśliwych wyobrażałam sobie, jak wyglądają jej polowania, z tym całym jej profesjonalizmem i brakiem zbędnych ruchów.
Kiedy już wyjadłam wszystko, co miały mi do zaoferowania chłodne popioły położyłam się. Była to kolejna noc, której miałam trudności ze zmrużeniem oka. Pomimo tych złych rzeczy, które usłyszałam nie tylko dzisiaj, poczułam się zmotywowana. Jeszcze nie wiem jak, ale zapoluję w górach Ungcy choćby miało od tego zależeć moje życie. Nie będę się bać. Nie mogę.
Następnego dnia wybrałam się na rynek. Poza zwyczajnymi sprawunkami i materiałami na pułapki chciałam się przejść, pooglądać ludzi, posłuchać i zobaczyć co się ciekawego dzieje się w osadzie. W czasie tej zimniej pory roku sklepiki oferowały wszystko, czego dało się pozbyć na już, na teraz, zanim przyjdą mrozy, przez co odnosiłam wrażenie, że jestem na wielkomiejskim jarmarku. Dokonując niezbędnego zaopatrzenia dostrzegłam broń na jednym ze straganów. Nie żebym była zainteresowana czymś ciężkim i nieporęcznym, nie nie. Moją uwagę przykuły łuki. Jeden z nich spodobał mi się szczególnie. Był prosto zrobiony, giętki i mocny, bez żadnych dodatkowych zdobień i udziwnień. Kupiłam go w impulsywnym zachwycie i zabrałam ze sobą. To była broń dla mnie, a może raczej byłaby, gdybym potrafiła z niej zrobić dobry użytek…
Nigdy nie zabierałam się za takie rzeczy, chociaż co prawda od jakiegoś czasu myślałam nad łucznictwem i obiecywałam sobie, że kiedyś spróbuję się tego nauczyć. Wyglądało na to, że trafił mi się najwłaściwszy moment na podjęcie nowej umiejętności. Początkowo zabawę rozpoczęłam próbując trafiać w cel, ustawiony na wręcz idealnej strzelnicy łuczniczej, ulokowanej w pobliżu łowieckiego zacisza. Moje amatorskie poczynania przynosiły mierne skutki, co zrobiło się wręcz frustrujące już po kilku dłużących się godzinach. Wiadomo, nic nie przyjdzie ot tak, do wprawności a tym bardziej polowań trzeba nabrać doświadczenia, jednak ja miałam poczucie robienia wszystkiego zupełnie źle, bez żadnego postępu. Dlatego też udałam się do biblioteki.
Wśród zakurzonych ksiąg poznajdywałam mnóstwo porad pokroju „łucznictwo dla głupich” i dowiedziałam się kilku przydatnych informacji, które pozwoliły mi skorygować posturę i chwyt. Idąc w zaparte poświęcałam ogrom czasu na trening, robiąc maleńkie i powolne postępy, prawie każdą wolną chwilę spędzając na strzelnicy. Ciągle jednak wydawało mi się, że to nie to. Nie wiedziałam skąd inni nieliczni mieszkańcy wyspy nabywali łucznicze zdolności, ale byłam przekonana, że gdyby ktoś mi pomógł i pokazał, poszło by mi znacznie łatwiej. Początkowo chciałam prosić o pomoc strażników, ale ci groźnie wyglądający ludzie nigdy nie mieli czasu a mi nie widziało się wchodzić im w drogę.
Któregoś dnia, gdy właśnie robiłam sobie przerwę w marnowaniu swojego czasu, pojawiła się Ona. Jak zwykle nie przychodziła tak o, miała swój cel i swoją pracę. Pokrzątałam się po kwaterach, tu coś sprzątając, tam coś robiąc w oczekiwaniu, aż kobieta o orzechowych włosach skończy to, czym się zajmowała. Gdy ta chwila w końcu nadeszła, zaczęłam się wahać, może mnie zignoruje, albo jako kolejna osoba powie mi, gdzie moje miejsce.
Przywitałam się i zupełnie mnie nie zdziwiło, że tak jak i na każde wcześniejsze od jej przybycia zagadnięcie nie zareagowała. Pomyślałam, że to jednak zły pomysł i chciałam się wycofać, ale wtedy się do mnie odwróciła. Przeszywała mnie spojrzeniem swoich pięknych oczu o odmiennych kolorach w taki sposób, że miałam ochotę zniknąć, albo gdzieś się schować. Wydawało mi się, że oczekuje aż coś powiem. Z lekkim zająknięciem przedstawiłam moją prośbę, czy mogłaby mi pomentorować w operowaniu łukiem, chociażby wskazać błędy. Kolejny raz zmierzyła mnie wzrokiem.
Dopiero posiadając u boku silne zwierzę, z którym polowania stały się znacznie prostsze byłam w stanie lepiej żywić wioskę. To, o czym typ nie wiedział to to, że jestem tym myśliwym, który w wiosce dotychczas najdłużej utrzymał się przy życiu i wolałabym, żeby tak pozostało. Facet, który wrósł w osadę i nie wyściubiał stąd swojego względnie bezpiecznego nosa nie mógł wyobrazić sobie jak mała na metr sześćdziesiąt dziewczyna mogła odmówić polowania na owiane legendą słoniowate hybrydy z gór Ungcy. Mimo wszystko słowa oskarżyciela utkwiły mi w głowie, siejąc prześladujące ziarno.
Kiedy skończyłam się głośno żalić bliżej nieokreślonemu rozmówcy, odpowiedziało mi jedynie ciche i upiorne zawodzenie wiatru, łaskoczącego nieliczne drzewa porastające Cmentarz Zagubionych Dusz. To było to miejsce, w którym mogłam się bez oporów wygadać, wiedząc że nikt mnie nie podsłucha, ale ze świadomością, że ktoś mnie wysłucha. Nawet jeśli „szepczące” kamienie były dziś jeszcze cichsze niż zazwyczaj.
Było już późno, powinnam wracać zanim się ściemni. Od wioski dzielił mnie kawał drogi, a bywało coraz chłodniej. No właśnie. Teraz już uporczywy ziąb zaczął mi mocno przeszkadzać i musiałam znaleźć sobie lokum, chociażby przejściowe. Padło na omszałą i delikatnie rozpadającą się zapomnianą przez wszystkich stodołę. Miejsce w którym stała, było oddalone od wioski. Nigdy nie widziałam tam żywej duszy, ani żadnych zwierząt. Obiekt groził zawaleniem, nie opłacało się nawet próbować przywrócić go do stanu używalności. Ale właśnie tam, wśród zbutwiałych desek czekało na mnie wygasłe dawno palenisko i czworonożny przyjaciel, którego trudno było utrzymać na terenie wioski, głównie ze względu na agresywność i ostry temperament zwierzaka.
Grzebiąc w popiele w poszukiwaniu upieczonych ziemniaków wciąż nie mogłam odgonić męczących myśli, które powoli zaczynały mnie zjadać. Wiem, że nie jestem najlepsza w swoim fachu. Nawet moja mutacja nie jest do tego przystosowana. Wprost przeciwnie do nowo przybyłej kobiety, którą od jakiegoś czasu obserwowałam. W mig zdążyła się zaaklimatyzować, robiła wszystko tak sprawnie, jak gdyby była do tego urodzona. Podglądałam ją, na swoje nieszczęście kilka razy dając się złapać i mimo to nigdy nie udało mi się nawiązać jakiegokolwiek kontaktu. Widać było, że nie jest zbyt dobrze nastawiona do ludzi, a już na pewno taka twarda kobieta nie ma chęci na przyjacielskie pogaduszki. Imponowała mi. Często mijając się z nią w chacie myśliwych wyobrażałam sobie, jak wyglądają jej polowania, z tym całym jej profesjonalizmem i brakiem zbędnych ruchów.
Kiedy już wyjadłam wszystko, co miały mi do zaoferowania chłodne popioły położyłam się. Była to kolejna noc, której miałam trudności ze zmrużeniem oka. Pomimo tych złych rzeczy, które usłyszałam nie tylko dzisiaj, poczułam się zmotywowana. Jeszcze nie wiem jak, ale zapoluję w górach Ungcy choćby miało od tego zależeć moje życie. Nie będę się bać. Nie mogę.
Następnego dnia wybrałam się na rynek. Poza zwyczajnymi sprawunkami i materiałami na pułapki chciałam się przejść, pooglądać ludzi, posłuchać i zobaczyć co się ciekawego dzieje się w osadzie. W czasie tej zimniej pory roku sklepiki oferowały wszystko, czego dało się pozbyć na już, na teraz, zanim przyjdą mrozy, przez co odnosiłam wrażenie, że jestem na wielkomiejskim jarmarku. Dokonując niezbędnego zaopatrzenia dostrzegłam broń na jednym ze straganów. Nie żebym była zainteresowana czymś ciężkim i nieporęcznym, nie nie. Moją uwagę przykuły łuki. Jeden z nich spodobał mi się szczególnie. Był prosto zrobiony, giętki i mocny, bez żadnych dodatkowych zdobień i udziwnień. Kupiłam go w impulsywnym zachwycie i zabrałam ze sobą. To była broń dla mnie, a może raczej byłaby, gdybym potrafiła z niej zrobić dobry użytek…
Nigdy nie zabierałam się za takie rzeczy, chociaż co prawda od jakiegoś czasu myślałam nad łucznictwem i obiecywałam sobie, że kiedyś spróbuję się tego nauczyć. Wyglądało na to, że trafił mi się najwłaściwszy moment na podjęcie nowej umiejętności. Początkowo zabawę rozpoczęłam próbując trafiać w cel, ustawiony na wręcz idealnej strzelnicy łuczniczej, ulokowanej w pobliżu łowieckiego zacisza. Moje amatorskie poczynania przynosiły mierne skutki, co zrobiło się wręcz frustrujące już po kilku dłużących się godzinach. Wiadomo, nic nie przyjdzie ot tak, do wprawności a tym bardziej polowań trzeba nabrać doświadczenia, jednak ja miałam poczucie robienia wszystkiego zupełnie źle, bez żadnego postępu. Dlatego też udałam się do biblioteki.
Wśród zakurzonych ksiąg poznajdywałam mnóstwo porad pokroju „łucznictwo dla głupich” i dowiedziałam się kilku przydatnych informacji, które pozwoliły mi skorygować posturę i chwyt. Idąc w zaparte poświęcałam ogrom czasu na trening, robiąc maleńkie i powolne postępy, prawie każdą wolną chwilę spędzając na strzelnicy. Ciągle jednak wydawało mi się, że to nie to. Nie wiedziałam skąd inni nieliczni mieszkańcy wyspy nabywali łucznicze zdolności, ale byłam przekonana, że gdyby ktoś mi pomógł i pokazał, poszło by mi znacznie łatwiej. Początkowo chciałam prosić o pomoc strażników, ale ci groźnie wyglądający ludzie nigdy nie mieli czasu a mi nie widziało się wchodzić im w drogę.
Któregoś dnia, gdy właśnie robiłam sobie przerwę w marnowaniu swojego czasu, pojawiła się Ona. Jak zwykle nie przychodziła tak o, miała swój cel i swoją pracę. Pokrzątałam się po kwaterach, tu coś sprzątając, tam coś robiąc w oczekiwaniu, aż kobieta o orzechowych włosach skończy to, czym się zajmowała. Gdy ta chwila w końcu nadeszła, zaczęłam się wahać, może mnie zignoruje, albo jako kolejna osoba powie mi, gdzie moje miejsce.
Przywitałam się i zupełnie mnie nie zdziwiło, że tak jak i na każde wcześniejsze od jej przybycia zagadnięcie nie zareagowała. Pomyślałam, że to jednak zły pomysł i chciałam się wycofać, ale wtedy się do mnie odwróciła. Przeszywała mnie spojrzeniem swoich pięknych oczu o odmiennych kolorach w taki sposób, że miałam ochotę zniknąć, albo gdzieś się schować. Wydawało mi się, że oczekuje aż coś powiem. Z lekkim zająknięciem przedstawiłam moją prośbę, czy mogłaby mi pomentorować w operowaniu łukiem, chociażby wskazać błędy. Kolejny raz zmierzyła mnie wzrokiem.
Yaria?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz