- Bez sensu – mruknęła pod nosem, zamknęła księgę i zgasiła ognisko przygotowaną w wiadrze obok wodą. Wyszła ze stodoły, trzaskając jej krzywymi drzwiami, które odbiły się od framugi z pustym echem.
Wcisnęła ręce w kieszeni swoich luźnych spodni, pozwalając by opadnięty kasztanowy lok po prostu dyndał jej przed nosem. Dreszcz spowodowany temperaturą przemknął jej po plecach jak pająk, więc przyspieszyła kroku do domu.
Kiedy przybyła na Wyspę, a raczej po prostu obudziła się na jej brzegu wypluta przez ocean, wybrała to miejsce, bowiem należy do osady, a jednak ma trochę więcej odosobnienia. I ma stodołę, z której urządziła sobie laboratorium. Co prawda do tych na jej uniwersytecie było mu daleko, ale w tych warunkach cieszyła się z tego, co ma.
Zimny wiatr zaczął wiać coraz mocniej, wyjąc cicho oraz rozwiewając długie włosy dziewczyny. Przygryzła na chwilę wargę, zastanawiając się, co z nimi zrobić. Pleść żadnych głupich warkoczyków nie miała zamiaru, ale może przydałyby się do jakiegoś rytuału. Nacisnęła klamkę i wkroczyła w ciemne pomieszczenie swojego domu, nadal rozważając tę wyjątkowo istotną kwestię. Normalnie sięgnęłaby teraz po świecę stojącą na prawo od drzwi, ale ostatnimi czasy jej mutacja postępowała i wzrok stawał się coraz lepszy, zwłaszcza w ciemności. Postanowiła zatem przyoszczędzić na świecach i może sprzedać je jakoś niedługo.
Podeszła do szafek w małej kuchni i sięgając po dwudniowy chleb z górnej półki zauważyła, że znowu urosła. Do tej pory była naprawdę przeciętnego wzrostu, a teraz, choć pewnie przesadzała, wydawało jej się, że rośnie o kilka centymetrów co jakiś czas. Nie była do końca pewna jaką hybrydą ma szczęście (lub nieszczęście) być, niemniej jednak niesamowicie ją to ciekawiło. Chciała wiedzieć. Najlepiej już. Mimo całego tragizmu sytuacji, w której przyszło jej funkcjonować, cząstka Anais cieszyła się, że jej życie przestało być urocze i poukładane. Tylko za rodziną tęskniła, ale to zdaje się być uzasadnione.
Na zewnątrz robiło się coraz ciemniej, częściowo przez chmury burzowe, częściowo przez dobiegający końcowi dzień. Teraz dopiero dziewczynę rozpierała energia i mogła się zabrać za jakiekolwiek prace w domu. Swoje obowiązki szamana już zakończyła – wszelkie ucieranie ziół, gotowanie, krojenie czy patroszenie wolała odbywać w stodole, bo tak jakoś brzmiało sensowniej – rozdzielenie praca i dom musi być. Teraz nadszedł czas na kolację, a potem chyba wybierze się na spacer w burzę.
Chociaż nie. Przecież będzie padać.
Mruknęła pod nosem coś w stylu: „Fuj, woda”, a potem westchnęła. To znaczy, że będzie musiała iść spać, a naprawdę, naprawdę nie lubiła tego robić, kiedy miała energię. Jeśli nie zajmie się niczym, umarli znowu się odezwą, a ona naprawdę nie lubiła ich szeptów. Ale taka cena za korzystanie z okultyzmu i wszelkich rytuałów i, chociaż nie była w tym jeszcze zbytnio obeznana, zmarłe dusze już zdążyły ją wyczuć i rozpocząć swoje nawiedzanie. Ogólnie były niegroźne, po prostu te ciągłe głosy, które nie pozwalały by w jej umyśle pojawiła się chociaż jedna pusta chwila. Dlatego jak nie robiła, to dużo myślała, żeby tylko je zagłuszyć.
Z drugiej strony zastanawiała się też czy słyszy tylko zmarłych z Wyspy, czy w ogóle, bo jeśli to drugie, to mogłaby…
Jej lewa dłoń automatycznie powędrowała do prawego przedramienia, które przypominało o swoim istnieniu, piekąc i szczypiąc.
Ruszyła do swojego pokoju, po drodze zdejmując z siebie ubranie, które ostatecznie rzuciła na podłogę korytarza, żeby miała jutro cokolwiek więcej do zrobienia. Do spania mogła być naga, bowiem udało się jej całkiem nieźle wyposażyć łóżko. Skóry dobrze izolowały, a dwa naprawdę grube koce współpracowały z pseudokołdrą, która była kawałkami pozszywanych grubszych ubrań. Zakopała się w pościel, ostatni raz tego dnia patrząc na swoje prawe przedramię, gdzie goiły się krzywo wycięte litery: „LETT”.
* * *
Rano, jak tylko promienie słońca przyjemnie obudziły ją grzejąc twarz, przeciągnęła się i wystawiła nagrzane kończyny na chłód poranka. Podczas zasypiania wpadła jej do głowy jedna myśl, bez znikania w czasie marzeń sennych na szczęście, więc teraz napawała się nową nadzieją pulsującą gdzieś z wnętrza. Opłukała twarz lodowatą wodą nad miską stojącą w kącie, po czym po omacku nałożyła rumiankową maść na czoło i policzki. Zabrała rzeczy leżące na podłodze z dnia poprzedniego, założyła i skierowała się dokończyć swój kilkudniowy chleb. Nie była mistrzynią gotowania, a niestety mikrofalówek na miejscu nie było, więc często się zdarzało, że jadła w kółko suchy chleb, marną zupę jarzynową albo jakieś owoce. Jeśli miała fantazję, gotowała zupę z pokrzyw, ale poza tym jej styl
odżywiania pozostawiał wiele do życzenia.
Przełykając ostatni mielony w ustach fragment bochenka, pomacała się po kieszeniach, by
sprawdzić czy ma swoje standardowe zapasy fiolek i sakiewek, na wszelki wypadek, nóż myśliwski oraz poukrywane w połach luźnego ubrania dwa sztylety – jeden przy pasie i jeden na dole pleców. Po namyśle sięgnęła jeszcze po znoszoną średniej wielkości torbę, którą znalazła kiedyś w krzakach i wydłubała ze skrytki w podłodze kilka monet, jakby musiała jednak coś kupić.
Wyszła z domu energicznym krokiem, wiedząc że czeka ją dosyć długi spacer do majaczącej w oddali twierdzy, lekko zła na siebie, że nie umiała wcześniej schować dumy do kieszeni i skontaktować się z szamanem o nieco jednak dłuższym stażu w tej rzeczywistości. Ale nie, ona musi wszystko sama zrobić.
- Głupia – mruknęła do siebie.
Miała na stopach ciężkie buty, które głośno tupały i łamały chyba każde możliwe gałązki, co niezmiernie ją drażniło, bo wolała poruszać się jak najciszej. Jednak z racji coraz chłodniejszych dni, musiała to znosić, inaczej leczyłaby sobie odmarznięte stopy, a naprawdę nie uśmiechało się jej to.
Podróż minęła jej szybko, bowiem wracała myślami do wspomnień o rodzinie i zastanawiała się, co teraz robią. Czy się martwią? Czy szukają? Czy ci ludzie od białego vana po prostu im wcisnęli jakąś historyjkę, a oni uwierzyli bez mrugnięcia okiem? Choć w sumie tak było prościej – pogodzić się z utratą córki, niż żyć ciągle nadzieją, godzącą w serce każdego dnia.
Natomiast jeśli pozwalała sobie choć na chwilę odpocząć od wewnętrznego monologu, to szum wielu głosów przedzierał się do świadomości, co czasem próbowała zatrzymać mrucząc wyzwiska pod nosem. Może ten szaman pomógłby i z tym problemem, o ile go w ogóle miał.
Kamienna budowla jawiła się z pewnością lepiej i bardziej solidnie niż jej dom ze stodołą, które już dawno miały za sobą czasy świetności, niemniej w tak wielkich i zimnych przestrzeniach czuła się bardziej samotna niż zwykle. Nie zawracała sobie głowy pukaniem do wielkich drzwi, bowiem szanse, że właściciel był dostatecznie blisko by to w ogóle usłyszeć były nikłe. Szła powoli i ostrożnie, nie będąc pewną czy nie wpadnie zaraz w pułapkę przygotowaną na takich nieproszonych gości. Zacisnęła usta w wąską linię, kiedy zaglądała do kolejnych pomieszczeń.
Nie obejrzała nawet dziesięciu, gdy w jednym z nich wpadła na właściciela. Poczuła się przy nim jeszcze mniejsza niż jest, nawet przy swoim ostatnim tempie wzrostu, poza tym był postawny, na pewno przewyższał ją siłą fizyczną. Do tego jego blada cera, czarne włosy i nietypowe fioletowe oczy (którymi mimo strachu się zachwyciła) sprawiały, że przemknęło jej przez myśl, iż stoi przed nią wampir.
Miała tylko nadzieję, że nie zabije jej od razu, tylko pozwoli coś powiedzieć.
Nicholas?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz