8 września 2019

Od Bobby do Leo

Byłam z siebie niezmiernie zadowolona. Kończyłam właśnie przeszywanie nowych ubrań. Mało momentów było tak podobnych do poprzedniego życia, jak zajmowanie się zakupami. Co prawda nie mogłam zaszaleć za ciuchami, ale materiały zdobyte po taniości zupełnie zaspokoiły moje potrzeby. Fajnie targowało się z przekupniami z rynku – w końcu to tylko ludzie (no, mniej więcej) którzy chcieli zarobić na chleb i wymienić się na przydatne na zimę towary, a nie skąpo zdzierać pieniądze z innych. Cieszyłam się również z moich ręcznych robótek ze względu na zaoszczędzony czas, ponieważ z tego, co udało mi się zasłyszeć wioskowa krawcowa była baardzo zajętą osobą, a wyczekiwanie na termin umówienia się, potem odbiór zdawały mi się wątpliwą przyjemnością.

Przeszywanie wszystkich spodni na długość zajęło mi dobry kawał czasu, ale wyrobiłam się w tym, to tutaj doprawiłam sobie kieszenie, tu coś dodałam. Ogólnie dobrze mi poszło profilowanie ubrań tak, żeby moje teraz przydługie, złuszczające się i chorobliwie cienkie nóżki nie przyciągały zbytniej uwagi. Po przymiarce i testowym wyjściu nie wyglądałam szczególnie źle – ot jak bardzo wysoka, chuda kobieta, mimo że w zasadzie nigdy taka nie byłam, zaprzeczały też temu wyrobione na budowach mięśnie.
Jako laska wychowana na przedmieściach pewnego urokliwego, wielkiego miasta w południowo-zachodniej części Stanów Zjednoczonych byłam lepiej przystosowana do pracy w upale, niż w zimnie. W zasadzie nie wiedziałam czego się spodziewać, ale gdy temperatura zaczęła spadać poniżej pięćdziesięciu Fahrenheitów, lub w częściej używanej tu skali dziesięciu stopni Celsjusza potrzebowałam szybko sprawić sobie znacznie cieplejsze wdzianka.

Któregoś dnia, kiedy zdarzyło się, że nikt nie potrzebował nagle pomocy z łataniem dachu, dziurą w podłodze ani z żadnym innym pieprzonym stołem z powyłamywanymi nogami, zaplanowałam sobie przyjemny spacerek do lasu. Z powodu chwilowego ocieplenia po ostatnich ulewnych deszczach miałam nadzieję znaleźć trochę grzybów. Nigdy nie przypuszczałam, że tak trudno będzie znaleźć atlas w miejscu, gdzie w zasadzie to ludzie żrą wszystko co się napatoczy, ale dopięłam swego i uzyskałam kopię przepisywaną ręcznie, z dodatkowymi, drobnymi aczkolwiek przydatnymi komentarzykami. Mam całkiem dobrą pamięć, więc głównie przewertowałam drobną, książkę, wtykając kartki tu i ówdzie. Zaskoczyła mnie dokładność opisów, w tym także niestety (albo stety?) dobrze znanych mi balunów, których przedstawienia nie spodziewałam w informacji dostępnej publicznie. Oznaczało to dwie rzeczy: na wyspie łysiczki rosną, oraz inni mieszkańcy umilali sobie czas.

Jako, że nie za często zdarzało mi się opuszczać mury wioski chciałam połączyć przyjemne z pożytecznym, poszukać dobrych drzewek na przyszłe budowy i zebrać żywicę o ile ktoś nie zawinął mojego wiadra. Jak na szczęście atmosfera dopisywała, nawet słoneczko wychylało się od czasu do czasu zza chmur, ogólnie bajka. Zabrałam ze sobą plecak, a w nim płócienne torby, oraz na wszelki wypadek również nowo powstały płaszcz, bacząc na ostatnie humory pogody. Dodatkową zaletą samodzielnego wykonywania ubrań, jest możliwość dobrego maskowania ukrytej broni. Nie jestem naiwna, cholera wie co mogę spotkać na wyspie i jakoś bez długiego noża czułam się jak bez ręki, tak jak kiedyś bez telefonu przy dupie.

Mój dobry humor miał jednak zostać wystawiony na próbę już na chwilę przed finalnym wyjściem z osady, tak właściwie od strony mojej chaty murów za bardzo nie było, a raczej to, co się tam znajdowało nie zasługiwało na tak szlachetne miano. Miałam już wkraczać w gęstniejący las przy zatartej dawno ścieżce rozgraniczającą wioskę od reszty wyspy, kiedy usłyszałam nawoływanie. Odwróciwszy głowę w stronę, skąd dobiegał odgłos, zobaczyłam wysokiego mężczyznę, zbliżającego się dziarskim krokiem.

-Dokumenciki do kontroli- powiedział z maleńkim uśmieszkiem na twarzy, jak gdyby powiedział żart, który tylko jemu wydawał się śmieszny. W pierwszej chwili nie wiedziałam o co chodzi. Miałam ze sobą legitymację (jeśli można to tak nazwać) ale nikt nigdy nie zapytał mnie o okazanie tego, jak mi się dotychczas zdawało, bezużytecznego świstka papieru.

-Jasne, proszę bardzo-Podałam strażnikowi kartę i zaczęłam mu się przyglądać. W chwili obecnej prawie dorównywałam mu wzrostem. Jego zielone, uśmiechnięte oczy wodziły po kartce trzymanej w smukłych dłoniach. Facet musiał być gdzieś w moim wieku. Ogólnie dobrze się prezentował, był słusznej postury i nie można mu było odmówić męskiej iskry przystojności… chyba można by mu było wybaczyć te nadgorliwe zatrzymanie. Po krótkiej chwili, gdy już chyba dowiedział się, czego chciał oddał mi legitymację.
-Rzadko widuje ostatnio budowniczych, nie boisz się wychodzić sama do lasu? Ostatnio jest coraz niebezpieczniej
-Nie jestem pewna czy to pytanie, na które wolno odpowiadać nieznajomym…Jak się nazywasz, troskliwy strażniku?
- Jestem Leonard i niedawno tu przybyłem. Miło mi Cię poznać.- powiedział podając mi dłoń i serdecznie się uśmiechając.
- W porządku, Leonardzie. Wiesz, jestem dużą dziewczynką, umiem sobie poradzić- powiedziałam, po krótkiej chwili dodając-Miło jednak spotkać przyjazną twarz. Powinnam iść, zanim mnie południe zastanie.
-A co byś powiedziała na równie miłe towarzystwo, za kilka minut kończy się moja zmiana, a nie mogę pozwolić by nawet tak duża dziewczynka wychodziła obecnie sama. Zresztą, nie poznałem jeszcze Twojego imienia
-Oh, jeszcze nikt nie pytał mnie o imię... Zawsze wszyscy mówią mi ksywką, ale właściwie nazywam się Vanessa. Wiesz, jestem nudną osobą z nudnymi zajęciami... Chyba, że chcesz pozbierać grzybki i pooglądać widoczki- powiedziałam, tym razem uśmiechając się szczerze.
-A czy wszystko co robimy musi być ekscytujące? Czasem dobrze przysiąść na dachu i patrzeć w gwiazdy- odpowiedział rozmarzony. Nie chciałam tłumaczyć mu, że od przybycia na wyspę życie staje się zdecydowanie bardziej ekscytujące niż by się chciało. Doceniłam jego troskę i przyjazność. Nie wydawał się mieć żadnych złych zamiarów, poza tym był strażnikiem, jego pracą była ochrona innych.
-W takim razie poczekam na Ciebie, tylko się nie zgub-zakończyłam chichotając. Chłopak przybił piątkę nadchodzącej osobie, prawdopodobnie jego zmiennikowi.
-Tak tak, już biegnę!- krzyknął i pokazał czubek języka.

Chwilę później wraz z moim niespodziewanym nowym towarzyszem mogliśmy ruszyć dalej, a właściwie to dopiero zacząć naszą wycieczkę. Łażąc tak po lesie mogliśmy pozwolić sobie na drobne rozmówki, żeby zapoznać się lepiej i wspólnie posiedzieć w ciszy dla uspokojenia myśli. Wiatr, który zerwał się niedługo później szeleścił pomiędzy koronami drzew o opadłych dawno liściach, a my szliśmy rozkopując kolorowy dywan, z którego wychylały się mniejsze i większe kolorowe kapelusiki znane z atlasu. Podałam mężczyźnie jedną z toreb. Też musiał w końcu coś mieć z naszej wspólnej przechadzki Niezmiernie się ucieszyłam bogatymi zbiorami. Poza zwykłymi przyprawami które stały na moich oknach, a które jeszcze nie udało mi się uśmiercić, czy to przez zgniliznę, robale czy też przesuszenie, te ładniutkie grzybki miały stanowić urozmaicenie mojej diety i odskocznie od standardowego jedzenia.

Kiedy nazbieraliśmy już porządne ilości poszukiwanych składników chciałam jeszcze trochę pochodzić i popodziwiać widoki. Zaszliśmy nad wodospadzik, nad którym Leo sobie przysiadł a ja stanęłam i zamyślona zaczęłam rzucać kamykami w wodę. Był bardzo miłą osobą, dobrze się z nim rozmawiało. Byliśmy do siebie w jakiś sposób podobni. W pewnym momencie zobaczyłam jak coś małego przeskakuje między drzewami, wydawało mi się, że mogła to być jakaś wiewiórka. Zaciekawiona oglądałam się za zwierzątkiem, które to podbiegało do góry, to nurkowało między leśną ściółkę. Udałam się w jego kierunku, po kilku krokach zobaczyłam w oddali padające na ziemię promienie słoneczne. Podchodząc bliżej zobaczyłam większą polanę, z kilkoma suchymi przewróconymi drzewami. Pomyślałam sobie, że muszę zapamiętać to miejsce i kiedyś zajrzeć tu z siekierą i czymś do przewozu. Już od pewnego czasu myślałam o tym, że przydałoby mi się narąbać większe ilości opału na zimę. Zbliżyłam się do dużych konarów, sprawdzając czy drewno nie jest spróchniałe, czy będzie się nadawać. Było troszkę podsuszone i całkiem dobre. Obeszłam j dookoła. Z drugiej strony w niskiej trawce dojrzałam coś. Charakterystyczne maleńkie łebki i wysokie, chude nóżki jasno wskazywały na rodzaj. Psylki. Przez myśl, przeleciało mi, że w wiosce z pewnością by się przydały, czy to jakiemuś medykowi, albo nawet szamanom, Bóg jeden wie co oni tam wyprawiali.

Z drugiej strony jakoś nie spieszyło mi się zostawać dilerem. Nigdy nie chciałabym, żeby ktoś przechodził przez to samo, co mój ojciec. W końcu stwierdziłam, że wziąć nie zaszkodzi. Wtedy zobaczyłam nad sobą cień. To był Leonard. Nie zauważyłam, kiedy do mnie podszedł. Żywiłam tylko nadzieję, że nie ma pojęcia co właśnie zbieram i że nie uzna mnie za ćpunkę.

Leo? poniosło mnie troszku :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz