13 grudnia 2019

Od Lucana C.D Melody. - Śmierć Krwiopijcy.

       Uczucie ciepła, które zacząłem odczuwać przy tej drobnej, niewinnej istocie, zdawało się nie mieć końca, a za razem było dla mnie tak obce, że czułem się niedobrze. A może wcale nie było obce, tylko po prostu dawno i głęboko zakopane gdzieś wewnątrz mnie? Nie wiem. Patrząc na nią wydawało mi się, że skądś ją znam, najprawdopodobniej z życia, kiedy jeszcze nie byliśmy skazani na cały ten koszmar - bycia wyklętymi istotami podążającymi donikąd. Sapnąłem pod nosem, wgapiając się w jej duże, niebieskie oczy.



- Mel, jesteś zmarznięta, zmęczona, głodna. Z trudem przechodzi mi to przez gardło, bo słowa które właśnie padły z Twoich ust bardzo mnie pokrzepiły, ale możesz bredzić. Proszę, nie dawaj mi nadziei, jeżeli nie jesteś pewna tego co mówisz. Jestem gotów ukochać Cię całym swoim czarnym sercem, ale dopiero wtedy, gdy będziesz pewna i  będziesz tego chciała… - mruczałem gładząc dłonią jej policzek. Wlepiała we mnie swój błagający wzrok, jakby żądała kolejnego pocałunku lub tego abym odpowiedział jej tymi samymi słowami. Ja nie potrafiłem. Nie potrafiłem wyznać przed nią uczucia, którego nie byłem pewny, którego nazwy dawno zapomniałem. Była to dla mnie największa kara, zwłaszcza że miałem świadomość iż dogłębnie ją ranie. Skarciłem samego siebie za to, że odważyłem się ją pocałować, dać jej nadzieję, którą teraz brutalnie wyrwałem z jej kurczowych objęć. Chcąc się jakkolwiek zrehabilitować przytuliłem ją mocno do siebie cicho szepcząc.
- A teraz śpij. Jestem tu, przysięgam, że nigdzie nie zniknę i że będę tutaj dalej gdy się obudzisz. Koniec z uciekaniem. Koniec z rozłąką. – moje słowa były szczere i sam czułem, że płyną gdzieś głębi mojego ciała, może serca, duszy. Melody odetchnęła głębiej, jakby za chwilę miała się rozpłakać, co spowodowało, że zamknąłem ją w swych ramiona jeszcze szczelniej. Czekałem dopóki jej oddech oraz serce nie uspokoją się, dopóki nie zaśnie. Stało się to dosyć szybko, ale teraz jej sen trwał o wiele dłużej niż wcześniej. Czułem jak raz na jakiś czas  porusza się niespokojnie, ale wtedy gładziłem jej plecy i cicho szeptałem do jej ucha. Przez cały czas, gdy pogrążona była we śnie, wyglądałem przez okno licząc godziny. Powoli zaczynało się ściemniać a deszcz za oknem łomotał coraz mocniej o szybę. Wyczuwałem nadchodzącą burzę, jednak nie obawiałem się jej ani trochę, czując, że mam przy swojej piersi własnego Anioła Stróża.

Spała całą noc, aż do świtu, który wdrapał się na horyzont krwawy, zapowiadający zimno. Odchrząknąłem czując nieprzyjemne pieczenie w gardle, sugerujące mi to iż powinienem się pożywić. Nie śmiałem jednak ruszyć się z miejsca, bojąc się, że mógłbym zakłócić jej, zapewne piękny sen. Może o nas? O mnie?.. Pytając siebie samego poczułem jak zaczyna się kręcić a po chwili podniosła głowę do góry. Wyglądała jak bogini, która zeszła z piedestału nieba, delikatna, z lekko rozchylonymi wargami i przymrużonymi oczami.

- Dzień dobry. – powiedziałem spokojnie, unosząc swoje ciało na łokciach, unosząc  również ją. Ziewnęła przeciągle by po chwili szeroko się uśmiechnąć.
- Jesteś tutaj nadal, a więc to nie był sen. – wydźwięk jej głosu był dla mnie ogromną rozkoszą, koił mnie i odciągał moje myśli od głodu oraz wszystkich tych potwornych rzeczy, o których myślałem patrząc na nią, które jej zrobiłem przez ten krótki okres naszej zażyłości.
- Jestem, to prawda, tak jak obiecałem. Ty za to wyglądasz o wiele lepiej i zapewne też lepiej się czujesz, co? – spytałem z troską wyciągając w jej kierunku drżącą dłoń. Zgarnąłem z jej czoła kilka kosmyków złotych włosów, które niesfornie opadły, zasłaniając mi widok na jej piękne oczy. Pokiwała tylko raz głową, ponawiając czynność, którą wykonałem krótką chwilę wcześniej. Rozejrzała się powoli po pomieszczeniu, w którym dane było się nam znajdować. Teraz, zatopione w tępym, pomarańczowym blasku wschodu wydawało się o wiele mniejsze i na pewno mniej groźne niż nocą.  Widziałem grymas na jej twarzy, moja sypialnia w niczym nie przypominała jej domu, w niczym nie przypominała sypialni, w której zwykła sypiać w tych dobrych czasach.
- Przytulnie tu. – mruknęła cicho, lecz wiedziałem, że kłamie. Nie musiałem patrzeć na jej twarz, nie musiałem wnioskować tego z jej głosu, pomimo tego, że bardzo dobrze to zatuszowała. Kłamała tylko po to, żeby nie sprawić mi przykrości. Gdy odwróciła się z powrotem w moim kierunku, uśmiechnąłem się lekko, nieco pokrzepiająco, nie potrzebowałem nic odpowiadać, a ona nie oczekiwała odpowiedzi słownej.
- Powinniśmy się zbierać, odprowadzę Cię, nie powinno Cię tu być, to miejsce jest niebezpieczne. – Odparłem powoli wstając z łóżka. Gdy podszedłem do komody z okorowanego drewna, ona wstała szybko i przywarła do mojego ramienia, jakby bała się, że za chwilę ucieknę.
- Nie jest tu niebezpiecznie, nie wyczuwam tu obecności żadnego potwora ani mary – zaśmiała się, patrząc prosto w moje oczy. Zdobyłem się na kolejny, odrobinę szczerszy niż poprzedni uśmiech.
- Jesteś pewna? Ja wyczuwam.
- Jestem. – powiedziała i chwyciła swoje ubrania z oparcia krzesła, które zdążyły już wyschnąć. Stanęła do mnie tyłem by przebrać się w nie z powrotem, a ja walczyłem z przeogromną chęcią odwrócenia się, by nacieszyć oczy jej perfekcyjnym, aksamitnym ciałem. Nie zrobiłem tego, nie mogłem, mogłaby się speszyć, a tego nie chciałem. Nie chciałem by miała mnie za takiego, jeszcze nie.
Spacer z powrotem do osady minął nam na bardzo przyjemnej i ożywionej rozmowie. Toczyła się głównie wokół zwykłych tematów, które poruszają zwykli ludzie –„ Jak samopoczucie” „ Jaka piękna pogoda” etc. Nie powiem, że nie czułem znudzenia, gdyż bym skłamał, jednakże nie było to toksyczne i nieprzyjemne znudzenie. Nie. Było to znudzenie bliżej mi nieokreślone, dziwnie przyjemne i krótkie, mimo że nasza podróż z powrotem do wioski trwała ładne parę godzin. Jak zawsze przed bramą zostawiłem ją, sam nie mogąc wejść do środka. Wtedy spojrzała na mnie z błaganiem, jakby to miało mnie przekonać, ale ja nie mogłem, nie mogłem narazić jej na zbędne niebezpieczeństwo. Złapałem jej dłoń i złożyłem na jej wierzchu delikatny pocałunek. Wiedziałem, że wolałaby go otrzymać w inne miejsce, jednak ja wciąż nie czułem pewności, co szło w parze z tym, że nie chciałem jej oszukiwać i zwodzić.
- Przyjdę wieczorem, gdy słońce już zajdzie, nie będę pukał, po prostu wejdę, a tam gdzie Cię zastanę, tam do Ciebie dołączę. Nie ważne, czy będziesz akurat szyć, czy będziesz zażywać kąpieli, czy będziesz leżeć już w łóżku, dołączę do Ciebie choćby miało cię to zawstydzić lub zdenerwować. – uśmiechnąłem się szarmancko. Kątem oka dostrzegłem, że się czerwieni, pomyślała o czymś, co według niej było niewłaściwe, niepoprawne, nieprzyzwoite. Mimo to skinęła głową a już po chwili widziałem jak znika za potężną bramą z drewnianych bali.

Przychodziłem wieczorem, opuszczałem ją wraz ze świtem. Codziennie, bez względu na pogodę czy samopoczucie. Pomagałem jej w domowych sprawunkach, czesałem i plotłem jej włosy, śpiewałem jej kołysanki gdy miała strach przed zaśnięciem. Nastał sennik, najgorszy okres jaki może istnieć na wyspie. Najbardziej drażniący, irytujący, który wiecznie wystawiał mnie na próby cierpliwości i człowieczeństwa, a mimo to, gdy byłem przy niej nie odczuwałem tego aż tak bardzo. Nie czułem żądzy ani pragnienia zabijania, nie miewałem migren, jednakże z dnia na dzień zaczynałem coś czuć. Czuć coś do niej, jakiś dziwny pociąg, poczucie, że powinienem się nią zajmować, opiekować, dbać o nią najlepiej jak potrafię, zdarzało mi się czasem poczuć przy niej wstyd, czego nigdy wcześniej przed nikim nie odczuwałem. Nie sypialiśmy ze sobą, nie w sensie seksualnym. Nie chciałem tego, lecz im dłużej z nią przebywałem, tym częściej myślałem o niej jak o obiekcie seksualnego pożądania, o kobiecie, która mogłaby zaspokoić moje żądze, o kobiecie, która mogłaby jęczeć i wypowiadać w ekstazie imię Boga na przemian z moim. Razem z tymi przemyśleniami i fantazjami, przychodził mi na myśl genialny smak i zapach jej krwi. Słodkiej, ciemnej, odpowiednio gęstej, z odrobiną goryczy. Choć odczuwałem to wszystko na raz nadal nie byłem pewny, a raczej bałem się przyznać sam przed sobą, że coś do niej czuję, że….chyba ją kocham. Mijały kolejne dni, aż nabrałem pewności. Był to pierwszy dzień zimy.

Jak zwykle rano odprowadziła mnie za bramę. Stała na skrzypiącym śniegu, otulona w szalik, który sama sobie udziergała. Był w kolorze brudnego różu i w ogóle nie pasował do całokształtu jej ubioru. Tak jak już kiedyś udało mi się zauważyć, wyglądała jak królowa śniegu, władająca lekkimi płatkami, które raz po raz upadały na jej jasne włosy głowy, tym razem upięte w wysoki kok. Stała przede mną z szerokim uśmiechem i czerwonym nosem, niedawno wstała, przez co miała jeszcze delikatnie podkrążone oczy.
- Mówiłem Ci już, że ślicznie dzisiaj wyglądasz Lucy? – spytałem stawiając krok w jej stronę. Zdziwiła się nieco, zmarszczyła brwi, lecz jej uśmiech ani trochę nie zmalał. Nigdy nie rozwodziłem się nad zbędną rozmową gdy rozstawaliśmy się na dzień, jednak tego poranka było inaczej.
- Co kombinujesz Rhys? – spytała podejrzliwie, zarzucając ramiona na mój kark. Momentalnie przyciągnąłem ją do siebie, łapiąc ją mocno w talii. W jednej chwili złączyłem nasze wargi w długim, namiętnym pocałunku, jakbyśmy nigdy wcześniej tego nie robili, jakby to był nasz pierwszy pocałunek w życiu. Oddała go z taką samą pasją, przyciągając moją głowę w dół jeszcze mocniej.
- No już, już, poczekaj do wieczora. – odparłem z szerokim uśmiechem, nie bojąc się ukazać kłów. Ona również się uśmiechnęła a gdy oswobodziła mnie ze swojego objęcia, odsunąłem się o krok  i klęknąłem przed nią na jedno kolano. Pomimo tego, że na jej twarz wstąpiło niemałe zdziwienie, byłem pewny, że wie co oznacza ten gest. Złapałem jej dłoń pomiędzy swoje, spoglądając w górę na jej twarz. Pomimo tego, że klęczałem, była niewiele wyższa, nie musiała mocno się schylać.
- Lucy -zacząłem niepewnie, unosząc nieco kąciki ust. Spojrzałem jej w oczy swoimi złotymi, lśniącymi ślepiami.
– Znamy się już jakiś czas, dużo razem przeszliśmy, ja i ty wiemy, że nie zawsze były to dobre i radosne chwile, zdarzało się, że prawie Cię zabiłem… Ale czas zrodził we mnie pewne uczucie, nie jestem do końca pewny jak się nazywa, ale powoduje ono, że chcę mieć Cię blisko, chcę Cię chronić i dbać o Ciebie, chcę żebyś każdego ranka budziła się przy mnie, bez obawy, że zaraz będę zmuszony Cię opuścić. Chcę Cię wielbić jakbyś była boginią mojej wiary, chcę słuchać Twojego głosu w każdej barwie, nie ważne czy będzie ona przepełniona smutkiem czy agresją, chcę być Twoją ostoją, Twoim mieczem i Twoją tarczą. Chcę być Twój, Melody, tylko Twój. Ale czy Ty zechciałabyś być tylko moją? Czy zechciałabyś przyjąć mnie takiego, jak tu stoję? Nędznego potwora, który pokochał Ciebie, najpiękniejszą kobietę na świecie, od której bije nieskazitelna biel, czystość i światło? – Uśmiechnąłem się szerzej kończąc swój wywód, oczekując jakiekolwiek reakcji, odpowiedzi. Byłem nawet gotowy przyjąć odmowę, byłem gotowy przyjąć cios na twarz, byleby by odpowiedziała jakkolwiek. Zamarła, przestała się na moment uśmiechać, a nawet oddychać. Jej serce niemiłosiernie przyśpieszyło, słyszałem to bardzo dobrze, waliło, jakby za moment miało wyrwać się z jej piersi. Czekałem. Wtem jej oczy zeszkliły się, a jej dolna warga zaczęła mocno drżeć. Początkowo lekko skinęła głową, jakby nie była pewna tego co robi, zaraz jednak powtórzyła ten gest mocniej, kilka razy pod rząd.
- T-tak – zająkała, po czym wybuchła krótkim aczkolwiek przepełnionym ogromną radością śmiechem.
 – Boże, Hector, tak. -dodała szybko, wolną dłonią wycierając pojedyncze łzy, które zdążyły spłynąć po jej policzkach, tworząc lekkie mokre ścieżki na jej jasnej skórze. Podniosłem się ze śniegu i przyciągnąłem ją, a po chwili mocno objąłem całując ją najpierw w czoło a potem w czubek głowy. Nie przestawałem się uśmiechać, co było do mnie nie podobne. Wyciągnąłem z kieszeni spodni coś małego, nie zdążyła nawet tego zauważyć.
- Mam coś dla Ciebie. – mruknąłem, wypuszczając ją z moich ramion. Złapałem jej prawą dłoń i na serdeczny palec wsunąłem jej pierścionek, był idealnie dopasowany, srebrny, z pięknie oszlifowanym, jednak niezbyt mocno, aby wyglądał dalej jak najbardziej naturalnie, bursztynem. Był lekki i nieco pokrzywiony, jednak nie udało mi się go perfekcyjnie wymodelować, choć i tak według mnie jak na ręczną, domową robotę, był naprawdę ładny. Uśmiechnęła się szerzej i pociągnęła nosem, przez chwilę przypatrywała się pierścieniowi z zachwytem, jakby nigdy wcześniej nie otrzymała tego typu biżuterii.

      Właśnie miała coś powiedzieć, kiedy za sobą usłyszałem dziwny szmer oraz kliknięcie. Dobrze wiedziałem co to za dźwięk, a gdy spojrzałem na Mel, dostrzegłem, że ona również go zna. Był to  dźwięk spowodowany przeładowaniem broni, dużej i ciężkiej, zapewne karabinu automatycznego, m16. Tak, to na pewno było m16 na amunicję 5.56. Twarz Lucy momentalnie zbielała, a jej szczęka zaczęła się mocno trząść, niemalże tak samo jak robiła to wskutek zimna. Wyprostowałem się powoli i wolno wypuściłem powietrze.  Nie śmiałem się odwracać, w jej oczach widziałem wszystko to co dzieje się za mną. Cofnęła się o krok, lecz wtedy usłyszała przeładowanie.
- Obiekt 013 przed naszymi oczami, nie jest sam, w dobrej kondycji. Jest z nim obiekt numer 014, również w dobrej formie. – usłyszałem za sobą. Zadziałało to na mnie jak płachta na byka, momentalnie zrobiło mi się gorąco i zacisnąłem zęby. Gdybym mógł, zapewne zacząłbym parować. Było ich co najmniej czterech, bynajmniej tyle usłyszałem serc, zwalniających z szalonego galopu, jakby właśnie zdobyli jakąś twierdzę. Wtem usłyszałem dziwny przerywnik, jakby odgłos krótkofalówki albo radia. Tak, to na pewno było to, poznałem to, gdy z właśnie takiego urządzenia wydobył się stłumiony, nieco zmodulowany głos mężczyzny.
- 013 zostaje, 014 przepędzić. – powiedział głos z radia, a zaraz za nim usłyszałem kolejne, głośnie przeładowanie. Melody przede mną wzdrygnęła się nagle, jakby celownik został wymierzony w jej stronę, byłem pewny, że właśnie to się stało. Spojrzała na mnie zdezorientowana, jej wzrok przeskakiwał ze mnie na tych za mną i z powrotem. Skinąłem lekko głową.
- Idź, wracaj i nie zatrzymuj się. Szybko. – powiedziałem przez zaciśnięte zęby wciąż bojąc się odwrócić. Nie był to jednak strach przed naukowcami i ich bronią, był to strach przed tym, że mogliby zrobić krzywdę dla niej. Wahała się, widać było, że się waha, dłuższą chwilę stała jeszcze w miejscu, kiedy nagle usłyszeliśmy wystrzał. Pocisk świsnął przy jej głowie, sprawiając, że w jednej chwili skuliła się, zasłaniając się ramionami. Odwróciłem się szybko, w ułamku sekundy pojawiając się przy tym, który odważył się w nią wycelować. Szybko wyrwałem mu broń z rąk i uderzyłem go kolbą w głowę. Nie był masywnej postury, w żadnym centymetrze nie przypominał wojskowego. Ubrany był w biały, puchowy kombinezon z kapturem, na głowę miał założoną ocieplaną maskę, zza której nie mogłem dostrzec rysów jego twarzy. Padł kolejny strzał, a rwący ból w udzie zmusił mnie do upadku na jedno kolano. Moja czarna posoka w jednej chwili zabarwiła śnieg dookoła, tworząc ciemną plamę z rozbryzgiem. Stłumiłem krzyk, łapiąc się w miejscu gdzie przeszła kula.
- No biegnij, już! Wrócę Mel, idź! – krzyknąłem w furii, patrząc w kierunku dziewczyny. Czułem jak moje oczy zmieniły barwę, jak przybrały szkarłatny, mocny kolor. Tym razem nie zastanawiała się dwa razy. Zasłaniając usta dłonią wzięła nogi za pas, a już po chwili zobaczyłem jak wbiega za bramę i zaciąga ją za sobą, pozostawiając malutką, wąską szparę. Wiedziałem, że przez nią patrzy. Patrzy na to co dalej się wydarzy, a ja czułem, że nie będzie to nic dobrego.
- Obiekt numer 013 zabezpieczony. – powiedział głośno ten z krótkofalówką, a inny kopnął mnie w plecy z  taką siłą, że moja twarz upadła w śnieg, w moją własną krew. Przygniótł mnie kolanem do podłoża, ściągając z wyjątkową brutalnością moje ręce do tyłu. Czułem się jak obezwładniany przez policjanta, kiedy zacisnął na moich nadgarstkach coś na wzór kajdanek, których nawet z moją ponadludzką siłą, nie potrafiłem zerwać.
- A wy tu czego?! Mało wam, że nas tu zsyłacie, to jeszcze ingerujecie w nasze życie tutaj?! Nie jesteśmy zwierzętami! – warknąłem. Kolejny strzał, znów ten sam ból. Tym razem nie powstrzymałem agonicznego, głośnego krzyku.
- Zawrzyj gębę kanalio. Czeka Cię teraz coś gorszego niż śmierć. – powiedział ten, który mnie postrzelił. Po chwili poderwali mnie na nogi, na których ledwo stałem. Nie wiem w czym były te kule, ale upadłem momentalnie na kolana, nie mogąc ustać nawet minuty.
- Dobranoc. – sapnął ten największy, od krótkofalówki. Padł strzał.

Ból z boku szyi.

Metaliczny smak w ustach.

Ciemność.

Zimno. 


~~~
A potem go zabrali. Zawlekli gdzieś, pozostawiając za nim tylko mokrą plamę jego czarnej krwi wymalowanej w  śniegu. A wszyscy Ci, którzy to usłyszeli bądź zobaczyli, zrozumieli, że wcale nie są bezpieczni.


Jeżeli chcesz możesz odpisać coś o swoich wewnętrznych przeżyciach.
Dobranoc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz