7 grudnia 2019

Od Sędzi do kogoś

Obudziłem się całkiem wcześnie, co w sumie było normalne ostatnimi czasy. Nie mogłem spać długo, sam z siebie wstawałem rano. Żyjąc z Nyx w nowym miejscu, nie pozwalałem sobie na leniuchowanie. Palisada, chatki, jedzenie – musieliśmy wszystko to zrobić, żeby zadomowić się tu na dobre.
Przeplatając poranioną klatkę bandażami, wyszedłem z namiotu. Te same bojówki co tydzień temu, łańcuchy i buty wojskowe – łącznie z białymi szmatkami na moim korpusie dawało mi to zadziorny wygląd, a prężne muskuły mogły odstraszyć niejednego. Choć nie zawsze się to udaje, jak się potem okazało.
Nie widziałem nigdzie smoczycy, więc przygotowałem na zapas śniadanie dla niej, gdyby była głodna. Spędziłem pół godziny gotując i smażąc kąski dla niej oraz dla mnie. Sobie jeszcze musiałem zrobić więcej, ponieważ dzisiaj była moja kolej na polowanie i zbieranie roślin. Zejdzie mi na to całe przedpołudnie, ale taki mus.
Gdy skończyłem robić śniadanie i zebrałem potrzebne rzeczy, udałem się prosto do wyjścia z groty. Po Nyx nie było śladu, więc trochę bałem się opuścić nasz obóz. Ale potem pomyślałem, że jest dobrze ukryty, więc wziąłem do ręki toporek i ruszyłem w las, gdzie miałem zapolować i zebrać drewno.



Cztery godziny później wracałem już, ciągnąc za sobą jelenia na prowizorycznych saniach, zapas drewna i cały kosz jagód i ziół. To wszystko przyda się do gotowania.
Poczułem jednak niepokój. Ptaki były za cicho, atmosfera jakby zgęstniała. W momencie, gdy tylko się zatrzymałem i złapałem za toporek, zza drzew wyszła gromadka ludzi.
- Siedmioro – mruknąłem, uginając kolana. Z broni w ich rękach wywnioskowałem, że bynajmniej nie wpadli na herbatę.
- Te, Rambo. Zgubiłeś się na naszym terenie? – zapytał najwyższy z nich. Wszyscy byli dalej ludźmi, niektórzy tylko przeszli początkowe etapy mutacji. Każdy z nich był hybrydą, co działało na moją korzyść.
- Wiesz, ciężko zgubić się idąc wprost do siebie – odparłem, myśląc jak sobie z nimi poradzić. Nikt nie wyglądał na wprawionego w boju, jednak każdy trzymał broń. Dwie włócznie, trzy miecze, dwa tasaki. Nie wyglądało to zbyt wesoło.
Ja na komendę dwójka z drzewcami rzuciła się na mnie, atakując frontalnie. Uchyliłem się tak, że ich długie bronie uderzyły o siebie i skrzyżowały, dając mi dwie sekundy. Doskoczyłem do nich szybko i, nie zważając na otwierającą się ranę na ramieniu, wziąłem zamach. Jeden z nich upadł bez głowy, drugiego przerąbałem wpół. Zanim jednak oba trupy upadły na ziemię, ku mnie skoczyła dwójka z tasakami.
Wykorzystałem swoją broń do rzutu i po chwili jeden z napastników padł z obuchem wystającym z twarzy. Pozostały doskoczył do mnie, siekąc na oślep. To również nie było trudne. Wystawiłem rękę pomiędzy jego zamachami tak, że przy następnym uderzeniu uderzył w moją pięść łokciem, wyłamując sobie staw. Upuścił broń na ziemię, krzycząc wniebogłosy. Po chwili jednak załapałem jego szyję i zmiażdżyłem w uścisku jak w imadle, odbierając mu żywota jako czwartemu. Jeszcze trzech.
- No, nie powiem, dobrze ci idzie – warknął prawdopodobnie przywódca, który dzierżył miecz, jak pozostała dwójka jego towarzyszy. Tamci jednak struchleli na widok walki, cofnęli się o krok. Szef parsknął wściekle i sam zdekapitował ich oboje, na co ja zareagowałem co najmniej zdziwieniem. I to był błąd.
Zanim odzyskałem trzeźwość myśli, Pan Gadatliwy doskoczył do mnie i strzelił mi z sierpowego, posyłając trzy metry w tył. Krew zaczęła kapać mi z nosa. Spojrzałem na ostatniego wroga i uchyliłem się ledwo przed jego kolejnym atakiem, w tym samym momencie kontrując nogą kopniaka, którego ten próbował mi posłać. Trzeciego uderzenia jednak nie dostrzegłem, więc po raz kolejny tego pięknego dnia poleciałem trzy metry wstecz. Tym razem jednak nie doczekałem momentu lądowania, ponieważ zwyczajnie straciłem przytomność.



Obudziłem się długo później. Głowa bolała mnie niemiłosiernie, ręce piekły od sznurów, które oplatały moje nadgarstki i kostki. Widziałem tylko wielką balię z wodą i czułem, jak w otwartej ranie na ramieniu coś się rusza powoli, szurając chitynowym pancerzykiem po krwistym mięsie i strupach.
- Toż to Pan Rambo się obudził! – usłyszałem, jednak głos dochodził do mnie jak zza ciężkiej kotary.
- Ćśśś… ścisz to światło i zgaś ten krzyk – wychrypiałem, po czym rozkaszlałem się. Małe, czerwone kropelki zabarwiły wodę pode mną, po czym zniknęły szybko. – Czuję się jak po maratonie chlania… co tym razem, bimber? – zapytałem, z trudem podnosząc wzrok. Dwa metry ode mnie stały dwie postaci. Jedna czarna niczym noc, ale wyglądała bardziej jak zmaterializowany mrok, oraz ten typ, który parę godzin temu posłał mnie na deski.
- Co tym razem zrobiłem? Zerżnąłem ci córkę, podeptałem orchidee czy o co chodzi? – zapytałem, kaszląc kolejną porcją krwi do balii. Mimo kiepskiego stanu mój umysł pracował na najwyższych obrotach, ledwo zipiąc, byleby dojść do tego, czemu tu jestem, gdzie jestem i po co tu jestem. I kim do kurwy nędzy są ci mutanci?

Ktokolwiek? Weźcie uratujcie Santa Clausa  </3

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz