- Więc też jesteś Samotnikiem? - zapytał po chwili, usiłując za wszelką cenę zwalczyć napływające emocje.
- To nie jesteś z osady? Przecież Galia była Osadniczką. - odparłem, ściągnąwszy brwi ze zdziwienia. Odwróciłem twarz w stronę chłopaka, by na niego spojrzeć.
- Nie. Ja mieszkam z ojcem od jej śmierci, a że Lucio ma słabą reputację... Musiałem odejść z wioski. - odparł chłopak, jakby to było oczywiste i wzruszył przy tym ramionami. Następnie brunet naciągnął kaptur na głowę. Po chwili ja również poczułem na skórze zimne krople deszczu.
- Rozumiem. Też słyszałem o Lucio. - mruknąłem, przypominając sobie wilkołaka. Czyli to on był partnerem Galii i ojcem jej dzieci? Spojrzałem po raz ostatni na grób przyjaciółki.
- Na mnie już czas, pogoda się psuje. - powiedziałem, podnosząc się na równe nogi, a następnie ruszając w stronę ścieżki. Wilczą skórę postanowiłem zostawić chłopcu. Jemu się bardziej przyda.
- Ja też idę. - usłyszałem za sobą - W której części wyspy mieszkasz? - zapytał brunet, dobiegając do mnie.
- W tamtą stronę. - odparłem, wskazując palcem obrany kierunek.
- O to super, bo ja też. - powiedział chłopak, kiwając głową, po czym wyprzedził mnie o kilka kroków, by być na prowadzeniu. Uniosłem kącik ust rozbawiony. Bez wątpienia był synem tej samej Galii, którą znałem.
Szliśmy w ciszy. Nie chciałem męczyć nastolatka pytaniami, które mogłyby na nowo go dobić. Sam również nie odzywałem się nieproszony.
Wkrótce dotarliśmy do dobrze znanych mi sosen.
- Mój dom znajduje się za tymi drzewami. - mruknąłem. Chłopak skinął głową na pożegnanie i ruszył dalej.
- Uważaj na siebie. - zawołałem za nim. Odprowadziłem wzrokiem bruneta, zanim zniknął za ścianą złożoną z iglaków. Dopiero wtedy wróciłem do domu. Mógłbym go odprowadzić, ale uznałem, że nastolatek wolałby pobyć przez chwilę sam. Poza tym wątpię, czy mój widok ucieszyłby jego ojca.
W pierwszej kolejności sprawdziłem ogrodzenie, a następnie zajrzałem do zwierząt, które były pod moją opieką. Dopiero gdy byłem pewien, że wszystko jest w porządku, wszedłem do domu. Rozpaliłem w kominku i nastawiłem wodę na herbatę. Wyczerpany podróżą opadłem na fotel. Byłem ciekaw, czy jeszcze spotkam syna swojej starej przyjaciółki.
Następnego dnia zająłem się pracami w domu, jak i wokół niego. Rozłożyłem w końcu od kilku dni przygotowywaną kładkę, która ciągnęła się od bramy do domu oraz stajni. Na pewno była ona stabilniejsza niż błotnisty teren, który był dziełem jesiennych deszczy.
Gdy skończyłem, udałem się na polowanie. Znalezienie zwierzyny łownej nie było łatwym zadaniem ze względu na porę roku. Mimo tego nie zamierzałem się poddać.
Po kilku godzinach dostrzegłem dzika. Ukryłem się w gęstwinie i uniosłem grot strzały, celując w zwierzę. Po chwili pocisk przeciął powietrze z cichym świstem, a jego koniec wbił się w szyję stworzenia. Głośny kwik rozniósł się po okolicy. Nie chcąc, by inni Samotnicy zlecieli się zwabieni odgłosami wydawanymi przez konającą zwierzynę, wyskoczyłem z ukrycia i szybkim krokiem zbliżyłem się do dzika z zamiarem zakończenia jego męki. Stworzenie jednak nie zamierzało poddać się bez walki. W ostatniej chwili uniknąłem ostrych kłów, odskakując w bok. Rozwścieczone zwierzę zaczęło szarżować na mnie. Błyskawicznie odwróciłem się na pięcie i zacząłem biec w stronę ogromnego dębu, rosnącego tuż obok. Gdy byłem już pod nim, wbiegłem na jego pień, następnie odbijając się od niego i wykonując salto do tyłu. Wylądowałem na wilgotnej ziemi, gdy usłyszałem głośny huk, który rozbrzmiał, kiedy dzik uderzył w drzewo. Natychmiast wyciągnąłem nóż i wbiłem go w ciało zwierzęcia aż do rękojeści, zabijając je. Wyciągnąłem z kieszeni lniany sznur i związałem nim kończyny stworzenia. Następnie zarzuciłem je sobie na ramiona i wróciłem do domu.
Gdy byłem już przy drzewach, pod którymi pożegnałem się poprzedniego dnia z synem Galii, usłyszałem tętent końskich kopyt. Po chwili obok mnie przebiegł rumak, którego dosiadał ten sam nastolatek. Spojrzałem za nim. Zdawał się jechać w stronę gór. Ale po co jechał tak szybko? Nikt go nie gonił. Czyżby była to zwykła przejażdżka dla zabawy? Coś jednak mi w tym wszystkim nie grało. Zostawiłem więc upolowanego dzika na swoim terenie i ruszyłem za chłopakiem.
Podążając śladem końskich kopyt, dotarłem do podnóża Gór Ungcy. Było to w tym samym miejscu, w którym z nich zszedłem wraz z brunetem poprzedniego dnia. Przeczuwając, że coś mogło się stać, przyspieszyłem i tak szybko, jak tylko było to możliwe, dotarłem na szczyt, będący miejscem pochówku Galii oraz jej córki. To, co tam ujrzałem, wprawiło mnie w osłupienie. Chłopak klęczał nad ciałem mężczyzny. Po bliższym przyjrzeniu się martwemu rozpoznałem w nim Lucio.
- Nie byłeś moim ojcem... I nigdy nim nie będziesz! - zawył nastolatek i zaczął okładać trupa pięściami - Nigdy cię nie obchodziłem! Ty też mnie teraz nie obchodzisz! - krzyczał, zalewając się jednocześnie łzami i wyraźnie czegoś szukając - Nie zasługujesz na niebo, ani nawet na pochówek! Niech cię zeżrą tutaj te przeklęte zwierzęta i czerpią z tego posiłku przyjemność! - wrzasnął nastolatek, unosząc następnie odnaleziony nóż ku górze, zamierzając zadać mężczyźnie cios. Zbliżyłem się do niego szybkim krokiem i odciągnąłem chłopaka do tyłu. Nastolatek przeturlał się, tracąc przy tym ostrze. Szybko jednak poderwał się na równe nogi.
- Zostaw, Renard... On już i tak nie żyje. - powiedziałem, starając się zachować spokój. Przełknąłem ślinę i spojrzałem na martwego, a następnie ponownie na nastolatka i tak kilka razy.
Po chwili przyciągnąłem chłopaka do siebie i przytuliłem go.
- Ciii... Wracaj do konia. Dołączę do ciebie i zabiorę cię do siebie. - powiedziałem cicho, gładząc przy tym włosy nastolatka.
Gdy chłopak zniknął za drzewami, zająłem się ciałem. Rozłożyłem na obniżonym terenie gałęzie, a następnie przeniosłem na nie ciało. Zdjąłem z siebie płaszcz i okryłem nim Lucio. Dopiero wtedy ukryłem zwłoki pod kamieniami, by nie dorwały się do nich wilki.
Kiedy skończyłem, wróciłem do nastolatka zgodnie z obietnicą i zaprowadziłem go do swojego domu. Tam przygotowałem mu kąpiel oraz opatrzyłem jego rany. Chciałem go pocieszyć, ale wątpię, czy istnieją słowa, które by w takiej chwili podniosły kogokolwiek na duchu.
Po nakarmieniu chłopca ułożyłem go do snu w swoim łóżku. Byłem przy nim, dopóki nie zasnął. Dopiero wtedy wyszedłem, by zająć się dzikiem.
Po oczyszczeniu, oskórowaniu, wybebeszeniu zwierzęcia i poporcjowaniu jego mięsa przejrzałem materiały, którymi dysponowałem. Zebrałem wszystko, co mogłoby być przydatne i zabrałem się za wykonanie trumny dla ojca bruneta.
Mimo nieprzespanej nocy nie czułem zmęczenia. Za bardzo martwiłem się o chłopaka. Był całkiem sam na wyspie pełnej niebezpieczeństw. Westchnąłem cicho i dokończyłem śniadanie dla bruneta.
Gdy postawiłem talerz z jedzeniem oraz kubek herbaty na stole, usłyszałem cudze kroki. Uniosłem wzrok na nastolatka i uśmiechnąłem się do niego słabo. Brunet zajął miejsce mu przeznaczone, a ja usiadłem naprzeciwko.
- Tenebris. - powiedziałem po chwili ciszy. Brunet spojrzał na mnie, jakby nie rozumiał moich słów.
- Tak mnie nazywają. - sprostowałem.
Renio?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz