9 grudnia 2019

Od Renarda do Lynn

     Zima niby zwykła pora roku, która na wyspie nastaje zawsze po senniku i jest równie gburowata, ale i na swój sposób piękna. Widoki są wspaniałe i wynagradzają ogromne mrozy, dosyć ciężkie dla mieszkańców. Białym krajobrazem może cieszyć się każdy, ale nie każdy ma na to czas i przede wszystkim chęci. Takim niezadowolonym osobnikiem okazał się również Renard, któremu metrowe zaspy rujnowały wszystkie zamiary i jeszcze dodawały mu obowiązków. W jego skromnej chacie, którą zostawił mu ojciec było potwornie zimno, a mu zwyczajnie nie chciało się codziennie palić w kominku lub zagotowywać wody dlatego też częściej przebywał nielegalnie w wiosce lub podróżował po wyspie. Tego popołudnia zdecydował się odwiedzić swoją kompletnie zmarłą rodzinkę pochowaną za szczycie gór Ungcy. Zabrał ze sobą tylko plecak z najpotrzebniejszymi rzeczami, a przed wyjściem zawiązał ciepłe glany i pelerynę podszytą futrem, którą zrobiła mu Melody. Był jej bardzo wdzięczny za wszelką troskę, jaką go obdarza, gdyż od śmierci matki to ona sprawuje w jego życiu rolę opiekunki. No oczywiście nie dosłownie i tylko wtedy, gdy Renard jej na to pozwoli. Opatulony wyszedł na zewnątrz i jak najszybciej znalazł się przy Dastonie, którego ciało lekko drżało z zimna. Ciemnowłosy pogłaskał go przyjaźnie po pysku żeby dodać mu nieco otuchy i osiodłał konia swojej młodszej siostry.
- Chodź kolego, musimy się nieco rozgrzać - uśmiechnął się chytrze, gdy dosiadł konia i wbił pięty w jego boki na znak czego ogier pognał przed siebie.

 Opuścili smętny i ponury zakątek, gdzie chłopak musiał mieszkać i pognali w stronę gór. Droga nie była długa, a co dopiero przebyta galopem przez tak silnego konia jak Daston. Renard spokojnie obserwował jak śnieg pokrył już całą zieleń i wsłuchiwał się w jego szelest. Gdy tak się na to patrzyło, pora roku zwana zimą nie była taka straszna. Mieszaniec cicho westchnął gdy dotarli na miejsce, a jego oczom rzuciły się trzy kamienne tabliczki brudne i przykryte białym puchem. Czym prędzej zeskoczył z konia i podbiegł do nagrobków żeby zaraz zacząć je czyścić. Gdy starannie pozamiatał tabliczki Galii i Farrah na chwilę przytrzymał się przy pochowanym Lucio. Zmarszczył gniewnie brwi wciąż wspominając dzień, w którym znalazł tutaj jego martwe ciało. Jego listy pożegnalne, które niby miały wynagrodzić wszystkie stracone dni po jego załamaniu. Prawda jest taka, że nie tylko on stracił Galię, ale Renard także. Problem tylko w tym, że młodzian stracił również ojca, któremu nie starczyło sił i pieprzonej odwagi żeby porządnie zając się synem. Chłopak zacisnął pięści i postanowił tylko lekko i niestarannie otrzepać pomnik ojca, po czym odsunął się i zatrzymał spojrzenie na reszcie rodziny ukrytej pod ziemią.
- Niedługo święta, pewnie wiecie... Tak się składa, że chyba w tym roku spędzę je zupełnie sam - zaśmiał się przez gorzkie łzy i nie mogąc wytrzymać opadł na śnieg chowając twarz w dłonie.
Nikomu pewnie nie przychodziło na myśl jakim poszkodowanym dzieciakiem był Renard i ile przeżył. Po pierwsze i najważniejsze, urodził się na wyspie przeklętych przez co już nie zapowiadało się na udaną przyszłość. Mieszaniec musiał od urodzenia mierzyć się z ogromnymi trudnościami, a teraz gdy był zupełnie sam, wszystko jeszcze bardziej go przygnębiło. Cicho łkając we własnym towarzystwie musiał wydusić z siebie cały żal, jaki w nim zalegał i którego miał już dość. Zajęło mu to chwilę zanim doszedł do siebie i otarł podrażnione oczy skrawkiem materiału granatowej peleryny. Pociągnął nosem i podniósł się z zimna w jakim siedział po czym otrzepał ubrania i otulił się mocniej w pumatoperzowe futro. Pożegnawszy się z rodziną miał zamiar wrócić do konia, który odszedł nieco dalej, ale ciche pomruki na chwilę go przytrzymały. Wszystko byłoby w porządku gdyby mruczenie nie zamieniło się w złowrogie warczenie i syczenie. Takie połączenie... Chyba wiadomo kto czaił się niedaleko. Przeklęta zwierzyna, która zamordowała jego matkę i siostrę tuż na jego oczach.
- Ile jeszcze będę musiał was wybić żeby wasza jebana rasa wyginęła?! - warknął głośno wyciągając z pochwy miecz i przybrał pozycję obronną w kierunku, skąd dochodziło syczenie.
Nie musiał czekać długo na pojawienie się przeciwnika tak skorego do walki. Na szczęście Renard zabił ich już sporo i był w stanie przewidzieć ich każdy ruch, więc i tym razem w szybkim czasie rozłożył warąża na łopatki. Rozciął mu skórę na brzuchu i szyi, ale potwór w ostatku sił zdążył zadać mu dwa ciosy. Za pierwszym razem rozciął tylko materiał peleryny, lecz za drugim rozciął chłopakowi nogę powodując dosyć głęboką ranę. Renard syknął, ale nie chciał pozostawać mu dłużny, więc na koniec odciął mu jedną łapę co okazało się ostatecznym ciosem. Ze spokojem obserwował jak cielsko opada i upływa z niego krew, a biały śnieg pochłania ją niczym gąbka wodę. Uśmiechnął się głupio i schował miecz z powrotem do pochwy. Schylił się po trochę śniegu, który wcisnął w zagłębienie w nodze i mocno zacisnął zęby, żeby wytrzymać uporczywy ból. Odczekał chwilę, a gdy rana przestała tak bardzo pulsować, przeciągnął truchło warąża żeby zrzucić je z urwiska prosto w przepaść. Nie miał ochoty więcej patrzeć na te durne zwierzęta. Stwierdziwszy, że na dzisiaj dosyć mu rozrywki, zasiadł na konia i pognał w kierunku osady.
     Strażnika ominął w bardzo łatwy sposób i nadal nie dowierzał jak łatwo przychodzi mu oszukiwanie osób strzegących tej wioski. Wystarczyło znaleźć martwego osadnika i ukraść mu legitymację zanim ktokolwiek zorientuje się o jego śmierci. Renard nie musiał nawet brudzić rąk ludzką krwią, wystarczyło mu szczęście. Gdy przeszedł przez kontrolę udał się od razu do chaty Melody. Miał nadzieję, że ona pomoże mu z porwaną peleryną i przede wszystkim raną. W porę zorientował się również, że zostawiał za sobą ślady w postaci krwi, która skapywała mu z nogawki. Czym prędzej przywiązał Dastona do poidła na zewnątrz i bez pukania szybkim ruchem otworzył drzwi. Dopiero gdy stanął w środku zorientował się, że ktoś stał na krześle za drzwiami i pewnie czegoś dosięgał, gdy Renard z impetem nimi pchnął. W ostatniej chwili ustawił się w odpowiedni sposób żeby złapać w locie dziewczynę, która wpadła prosto w jego ręce.
- Nic ci nie jest Me... - zaciął się w połowie, gdy spostrzegł, że to nie Melody uratował, a dziewczynę, którą widział pierwszy raz na oczy.
W dodatku była bardzo ładna i lekka. Ciemnowłosy chciał zdjąć kaptur żeby lepiej jej się przyjrzeć, ale wtem ona zsunęła się i stanęła o własnych siłach. Dopiero teraz Renard mógł strącić ciężki materiał z głowy ukazując potarganą na wietrze, czarną czuprynę, a widząc urodziwą blondynkę zapomniał nawet o bólu.

Lynn?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz