Mozolnym było naszywanie łat na podziurawione spodnie jednego z mieszkańców osady, ale rozplątywanie każdej pojedynczej nici jest jeszcze gorsze. Moje palce są chyba za grube na tę robotę, a kiedy się wyprostuję, mój kręgosłup chyba pęknie w pół. Może jako kaleka nie będę musiała pracować? Pech chciał, aby krytycznie małe zapasy nici uszczupliły się właśnie teraz, kiedy na targu nie ma pani, która nam je sprzedaje za połowę ceny. W innym wypadku po prostu bym je wyrzuciła i całkowicie nie zawracała sobie tym głowy, ale to ostatnie zapasy jakimi dysponuję. Także, chcąc nie chcąc, od godziny tkwię w jednym miejscu, starając się rozplątać węzeł z różnobarwnych nici.
– Dalej je męczysz? – pyta przechodząca obok Melody. Dzierży w dłoni skończony płaszcz, który wiesza na wieszaku i zaczepia o metalowy drut. – Odpuść sobie to. Nie gonią nas terminy. Jutro będziesz miała nowe nici – mówi, na co ja obrzucam niezadowolonym spojrzeniem pomarańczowy, niedokończony szalik. Jest z wełny, ale trzeba go dokończyć, aby jego krańce się nie pruły. Zamówiła go stara kobieta z obrzeży osady i chciała, abym dostarczyła go jej maksymalnie do końca tygodnia. A był piątek.
– Popatrz tylko – chwytam węzeł do ręki. – Jestem już w połowie - mówię z przekonaniem, ale spotykam się z litościwym spojrzeniem Melody.
Ze złością ciskam nim o ziemię, wstając. W takim razie nic tu po mnie, skoro nawet nie mam czym szyć. Sprawa nie byłaby taka kłopotliwa, gdyby nie zmarnowana przeze mnie godzina na coś, co i tak nie doszło do skutku. Chwytam szalik do ręki, jest miły i ciepły, w dodatku bardzo gruby. Przynajmniej jestem pewna, że baba nie zamarznie, chyba że nie ma jeszcze kurtki - mimo, że jest dopiero początek zimy, klimat nie oszczędza nikogo. Co roku można spotkać się z zamarzniętymi ofiarami mrozów, tym bardziej, jeśli chodzi o samotników. Szalik odkładam na jedną z pustych półek. Mamy ręce pełne roboty, a brak materiałów koniecznych do pracy nas skutecznie przed nią powstrzymuje. W takim razie, nie wiem co ja tu jeszcze robię.
Zakładam na siebie skórzaną kurtkę, a na głowę nasuwam samodzielnie uszytą czapkę z dużym pomponem. Plusy bycia krawcową. Wszystkie ubrania, które szyjemy są praktycznie jednakowe, jednak spełniają swoje zadanie - za to ja szyję sobie coś, co jest ciepłe, a jednocześnie ładne i oryginalne. Różowa czapka z ogromnym pomponem z pewnością zalicza się do takiej rzeczy.
– Ja spadam – mówię do kobiety, chowając ręce do kieszeni. – Powiedziałabym, żebyś zadzwoniła w razie potrzeby, ale... wyślij gołębia albo coś – parskam. Przyzwyczajenie się do takiego stanu rzeczy jest trudne i ja jestem tego doskonałym przykładem.
– Lepiej już idź, Lynn – śmieje się krótko.
Na zewnątrz jest przeraźliwie zimno i jeśli się nie pospieszę, to sama zostanę ofiarą mrozu i nawet moja świetna czapka w niczym mi nie pomoże. Przeklinam głośno, kiedy moja prawa noga zapada się w zaspę śniegu, a ten niespodziewanie wlatuje mi do buta. Dzień nie może być piękniejszy. Mieszkam daleko od chaty Melody, na dodatek, nie mam już drewna na opał. Mogłabym pójść do drwali, jednak to kompletnie nie po drodze. Nie zastanawiam się długo, lenistwo wygrywa nad rozsądkiem i schodzę ze ścieżki. Po chwili drzewa stają się gęściejsze, a wszelkie krzaki wyższe i niezadbane. Schodzę z granicy osady. To niebezpieczne, fakt, w dodatku z moim brakiem praktycznych umiejętności takim jak walka wręcz, nie mam szans w razie napotkania jakiegoś zwierzęcia albo samotnika o złych zamiarach. Ale hej, nie mogę mieć aż takiego pecha!
Uśmiecham się sama do siebie z satysfakcją, kiedy widzę powalone drzewo. Podchodzę do niego i chwytam za większą gałąź, a kiedy ta nie chce się oderwać od reszty pnia, opieram o niego buta i ciągnę, zapierając się mocno. Na moim czole pojawia się pierwszy pot, a dłonie mam czerwone. Chyba przeceniłam swoje możliwości. Niepocieszona, zbieram gałązki rozłożone dookoła drzewa, ale są one stanowczo za małe. Czapka nasuwa mi się na oczy, a kręgosłup boli od ciągłego schylania, kiedy zdejmuję ją z głowy. Dosłownie wrastam w ziemię, widząc że ktoś przede mną stoi. Wygląda na... dzikiego. I jest dwa razy większy ode mnie, więc tylko wybałuszam oczy, a gałązki wypadają mi z rąk wprost na zimny śnieg. Moje czerwone od mrozu policzki pewnie na powrót stają się białe, kiedy dreszcz przechodzi przez moje plecy.
– Dzień dobry, co to za niszczenie przyrody? Potem zwierzęta nie mają gdzie mieszkać – śmieje się, a jego ton głosu jest ciepły, aż sama się dziwię.
– Myślałam, że sami sobie budujecie jakieś domy – mamroczę, powracając do zbierania gałęzi. Jest przyjaźnie nastawiony, chyba, a nawet jeśli nie, to nie martwię się o siebie aż tak, aby zwiewać gdzie pieprz rośnie. Moje wrodzone szczęście nie pozwoli, aby coś mi się stało po niespełna miesiącu przebywania na tej nieszczęsnej wyspie.
– Same się nie tworzą, szczególnie nam, samotnikom. Pomóc Ci może? – pyta, podchodząc.
Z każdym krokiem z którym się przybliża, ja automatycznie się cofam, mrużąc oczy.
– Nie powinieneś próbować mnie zabić, przywiązać do patyka, a potem okręcać nad ogniskiem? – obłupuję korę z drzewa, zamaszystymi ruchami wsadzając ją do lnianego worka. Siedzę okrakiem na pniu, przodem do nieznajomego mi mężczyzny. I, wow, nie śmierdzi od niego, ani nie jest wyciapany krwią i tłuszczem swoich ofiar, a z jego uszu nie zwisają zwierzęce ścięgna. Moje wyobrażenie samotnika chyba nie współgra z tym, co akurat stoi kilka kroków przede mną.
– Nie każdy samotnik musi być kanibalem i psychopatą. Zostałem nim poprzez inne względy.
– Aha – przytakuję, zamyślona. – Nie chcę ich znać. Możesz po prostu pozbierać to drewno i pomóc mi zanieść do domu, skoro ci się nudzi. Jakbyś miał mnie zabić, to zrobiłbyś to już dawno, więc dostajesz kredyt zaufania – wciskam mu do rąk worek z korą, podnoszę naręcze gałęzi z ziemi i także mu daję – W osadzie nie jest tak źle, jak myślisz – dodaję po chwili.
Deryck?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz