Moje ciało zupełnie nie chciało ze mną współpracować, a co gorsze,
wiedziałam o tym i odczuwałam z każdym ruchem. Rany boleśnie dawały o
sobie znać, mimo że ładowano we mnie leki przeciwbólowe i wzorowo
nakładano opatrunki najlepszej jakości.
Spędziłam dwa tygodnie na leżeniu w lecznicy, po których to wróciłam do
domu, chociaż dalej nie byłam w pełni sił, to chciałam już być na swoim.
Nie robiłam dużo, większą część dnia leżałam, ale dotychczas, w
lecznicy. Teraz, w domu, zamierzałam powoli wracać do żywych, ale stan
zdrowia (i błogosławiony) mi tego nie ułatwiał.
Kompletnie nie dochodził do mnie fakt, że mam w sobie dwa, nowe życia i
co gorsze, mam o to coś dbać teraz, jutro, za rok i osiem lat, a na
dodatek uczyć ich jak żyć, kiedy to ja sama jeszcze tego nie wiem. Było
już widać zarys brzucha, nawet gdy go wciągnęłam, on dalej tam był, a ja
go nie chciałam. Chodziłam w obwisłych, za dużych ubraniach, które
wyglądały na mnie jak szmaty, ale mogłabym chodzić we wszystkim, aby
tylko nie było go widać.
Bliźniaki ciągle się rozwijały, mimo że przez mój wypadek jedno po
urodzeniu będzie pokrzywdzone i najzwyczajnie słabe, to na tę chwilę
ciąża była zagrożona i wystarczył jeden mały wypadek, abym jej po prostu
nie donosiła, co brzmiało niezwykle kusząco dla mnie, jak i dla świata.
Na nieszczęście musiałam się męczyć, bo byłam zwykłym tchórzem, jeśli o
to chodziło. Nie czułam do tych dzieciaków nic pozytywnego,
przypominały mi o Luciu, wypadku i pojawiały się w samych negatywach,
nie byłam ich w stanie polubić, a co dopiero pokochać. Poza tym, myślę,
że ojciec też, ale jemu nie zamierzałam nawet powiedzieć, skoro nie
odwiedził mnie przez cały mój pobyt w lecznicy, a ja tak bardzo się
nudziłam będąc tam sama. Z resztą, nawet nie miałam ochoty się z nim
widzieć, wolałam wrócić do mojego poprzedniego życia, traktując dzieci
jako wpadkę i mały, nic nie znaczący wybryk natury, czyli dokładnie tak,
jakby ich nie było.
Po powrocie do domu od razu wzięłam się za sprzątanie, od mojej
nieobecności wszystkie meble porosło kilka warstw kurzu i bliżej
nieokreślonych brudów, które nigdy wcześniej w takiej sytuacji nie
przeszkadzałyby mi. Niedługo później spędziłam trochę czasu z Dorianem,
który niebywale się stęsknił, a po powrocie do domu ugotowałam normalną,
ludzką potrawę. Nie wiedziałam czy dzieci żerują na czyimś strachu, tak
jak mogłam to robić ja, ale z dziwnych powodów wolałam normalnie jeść,
aby one nie były przypadkiem głodne, bo przecież ja także bym na tym źle
wyszła, prawda?
Siedząc w moim wygodnym, ulubionym fotelu, z twarzą bladą od wysiłku i
posiłkiem na kolanach, usłyszałam pukanie do domu, które postanowiłam
zignorować i pewnie bym nie otworzyła drzwi przybyszowi, gdyby nie to,
że ten ktoś nie dawał sobie spokoju i natrętnie się do nich dobijał. Ze
złością odłożyłam talerz na stolik, oplatając się ciepłym kocem i idąc w
stronę przedpokoju, niedawno wróciłam, a ludzie już ewidentnie
naruszali mój święty spokój. Na moją niekorzyść działała ciąża
wyciszająca praktycznie do zera moją aurę i czyniąc, że najczęściej
byłam otępiała i zamroczona. Otworzyłam z hukiem drzwi, stając w
gotowości do kłótni, ale moje spojrzenie stało się łagodne, zamglone i
mętne, gdy tylko spostrzegłam kto za nimi stoi. Automatycznie chciałam
zamknąć drzwi i zrobić wszystko, aby tylko nie wpuścić Lucia do środka,
ale wtedy było już na to za późno, bo wkroczył do środka.
Lucio?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz