19 października 2018

Od Lucio [etap 1 > etap 2]

     Rzadko zdarza mi się przysiąść gdzieś na chwilę z dala od wszystkich zmartwień i problemów. Zapomniałem już jak poprawnie trzyma się ołówek, a tym bardziej jak przenieść na kartkę głupie, żałosne drzewko. Zniesmaczony wyrzuciłem kawałek węgla do wody, której niewielki zbiornik znajdował się tuż pode mną. Wygodniej usadowiłem się na zadziwiająco wytrzymałej gałęzi prawie pozbawionego liści drzewa i oparem się plecami o pień. Nie była to wygodna pozycja do rysowania, ale w tylko w takich miejscach nie muszę się obawiać żadnej napaści ze strony innych samotników. Nie twierdzę, że nie uchroniłbym się od takiej sytuacji, ale nie potrzebne mi nowe blizny. Tych mam akurat pod dostatkiem w przeciwieństwie do umiejętności rysowniczych. Mało brakowało żebym nie upuścił i szkicownika do wody, ale uznałem, że reszta kartek nie może się zmarnować. Zamiast tego wyrwałem nabazgrane drzewo na pożółkłym kawałku papieru i wypuściłem go z ręki obserwując na powoli spada kręcąc się na wietrze, aż w końcu dotyka tafli wody, ale się nie zanurza. Kartka dryfowała na powierzchni powolutku nasiąkając wodą i wyglądała przy tym, jakby wciąż miała nadzieję na przetrwanie. Niestety skróciłem jej cierpienia zeskakując do stawu, którego poziom sięgał mi do połowy łydek. Wtedy kartkę zalała woda i opłynęła na dno bez najmniejszych szans. Wzruszyłem ramionami nie czując żalu, gdyż rysunek był faktycznie okropny, nieudany i chyba najgorszy z tych, jakie kiedykolwiek narysowałem. Zanim wyszedłem z kałuży zamoczyłem w niej dłonie chcąc przemyć sobie twarz i kark. Gdy lodowata woda dotknęła mojej skóry, przeszedł mnie ostry, ale i przyjemny dreszcz. Odetchnąłem z ulgą czerpiąc ostatnie przyjemne chwile z mojej przerwy, która trwała od śniadania do momentu, aż znowu nie zgłodnieję, a że burczało mi w brzuchu uznałem, że wystarczająco się nasiedziałem. Przeczesałem czarne i jak zwykle nieogarnięte włosy jeszcze wilgotną ręką, dzięki czemu dobrze trzymały się w miejscu i nie opadały mi na oczy utrudniając przy tym widzenie. Wyszedłem w końcu na brzeg wycierając mokre stopy o oszronioną trawę. Nie mam pojęcia jakim cudem nie było mi zimno bez butów, futra i w przykrótkich spodniach, ale myślę, że to jedna z zalet bycia przeklętym wilkołakiem. Ciało mam non stop rozgrzane i nie odczuwam zmian temperatury, a o nadejściu zimy dowiedziałem się, gdy spadł pierwszy na wyspie śnieg. Od tamtego momentu zacząłem spisywać pory roku i czas w jakim po sobie następują. Gdybym był jakkolwiek wykształcony, mógłbym na podstawie moich notatek poznać nasze położenie, ale że nie jestem, chyba na zawsze pozostanie to dla mnie zagadką. Poza tym po co dociekać? Nie wiem, czy moje życie jest tutaj nędzniejsze od tego w przyczepie u boku najgorszych zbirów. Wszystko jest mi już obojętne, bo jakbym się nie postarał, to i tak będę nic niewartym stworem zajmującym niepotrzebne miejsce na planecie. W każdym razie samotność mi nie straszna, podobnie jak zima. Wypuszczając powietrze z płuc i obserwując jak z moich ust wydobywa się słaba para ruszyłem w stronę starych chat, czyli mojej iście bogatej posesji. Nie spieszyło mi się tam, ale na moje nieszczęście ktoś inny chyba też do tego doszedł. Od połowy drogi słyszałem za sobą ciche kroki, ale zdecydowałem się to zignorować mając nadzieję, że głupie plany zaatakowania mnie zaraz przejdą temu komuś. Niestety nie, a dowiedziałem się o tym, gdy poczułem na karku gorący i cuchnący powiew z czyjejś wielkiej, uzębionej paszczy. Nie czekając ani chwili dłużej przemieniłem się w zwierzę i odwróciłem przodem do osobnika na starcie złowrogo do mnie nastawionego. Tygran, o którym słyszałem, aczkolwiek nigdy nie widziałem stał przede mną, a raczej nade mną i chwalił się wielkimi kłami, jakie miał w zanadrzu. Wolałem się nie ośmieszać, więc otworzyłem psyk dopiero, gdy byłem wystarczająco blisko, aby wbić zęby w grubą skórę zwierzęcia. Ten z początku zdezorientowany po moim niespodziewanym ruchu jednak szybko się ogarnął i odepchnął mnie przednimi łapami. Dopiero gdy walnąłem plecami o kamienną ścieżkę doszło do mnie, że przeleciałem przez dom, a jeszcze później, że mój kręgosłup niepokojąco chrupnął i utrudniał przy tym poruszanie się. Niestety to nie była pora na odpoczynek, gdyż przerośnięte monstrum zmierzało w moją stronę, a słoneczne światło odbijało się od jego białych kłów. Przeturlałem się na brzuch, ale nie zdążyłem wstać, ponieważ znowu zostałem odepchnięty. Tym razem nie odleciałem tak daleko, ale za to kości przednich łap uległy pęknięciu, gdy chciałem nimi jakoś złagodzić upadek. Syknąłem z bólu, ale zaciskając zęby wstrzymałem powietrze orientując się, że przeciwnik nie może mnie namierzyć. Nie zwracając uwagi na niesprawne łapy przeturlałem się w bok kryjąc się w gęstych krzakach. Zakląłem sam na siebie nie mogąc pogodzić się z porażką, jakiej zaraz tu doświadczę. Przecież Lucio tak łatwo się nie poddaje. Nie bałem się śmierci, chociaż cały zlany byłem zimnym potem, a serce waliło mi jak młot. Wstrzymałem powietrze słysząc głośne sapanie tygrana mając nadzieję, że mnie nie usłyszy, ale po co mu słuch, skoro ma znakomity węch. Wyciągnął łapę zanurzając ją w krzakach, a przy okazji kilka pazurów w mój brzuch. Głośno zawyłem, gdy podniósł mnie w ten sposób do góry i mogłem dzięki temu poczuć jak ostre szpony dosięgają moich wnętrzności i gotowe są je wypruć. Lucio się przecież nie poddaje, ale czy ma jakieś wyjście? Zamknąłem oczy czując jak zbierają się w nich łzy bólu i byłem przygotowany na najgorsze. Najgorsze jednak wcale nie nadeszło. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że przednie łapy są już sprawne, a nawet silniejsze. Kręgosłup ma się nawet lepiej, a wcześniej obolałe mięśnie pozwalają mi teraz w końcu wykonać kontratak. Zapierając się tylnymi łapami o klatkę piersiową bestii uwolniłem się z jej silnych objęć i wylądowałem tym razem na czterech łapach. Dając radę utrzymać się na tylnych kończynach łatwo spostrzegłem, że nie dzieli już nas tak duża różnica wzrostu. Poczułem się niemal jak nowo narodzony, a wykorzystując zdezorientowaną minę zwierzęcia podbiegłem do niej wywracając ją na plecy i przygniatając do zimnego kamienia. Tym razem to ja wbiłem mu pazury w klatkę piersiową, co sprawiło mu niemały ból, ale wiedziałem, że to nie wystarczy aby go pokonać. Jedną łapę wyjąłem z jego piersi i dosięgnąwszy małej czaszki zacisnąłem na niej łapę i uderzyłem nią o pobliski głaz. Usłyszałem głośne pęknięcie, a przerażony wzrok tygrana tylko potwierdził, że wygrałem. Dla pewności wykonałem wcześniejszą czynność jeszcze kilka razy, a następnie ześlizgnąłem się z martwego cielska obserwując jak bezwładnie opada na bok, a oczy wywracają się ukazując zaczerwienione białka. Odsunąłem się dysząc ciężko, a w trakcie przybierając z powrotem ludzką postać. Chociaż jak się potem zorientowałem, nie przypominałem człowieka tak, jak wcześniej. Moje ciało pokryte było bujniejszym owłosieniem, paznokcie wydłużyły się i zaostrzyły, a zęby stały się mocniejsze i ostrzejsze. Wcześniej miałem tak tylko pod postacią wilka, a teraz będę chodził tak na co dzień. Rozmasowując zmarszczone od zdziwienia czoło zaśmiałem się histerycznie spoglądając na śmierdzące zwłoki naprzeciwko mnie i stwierdziłem, że przynajmniej ten obiad mam już z głowy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz