Od słownej potyczki z Lucio minęły dwa miesiące. Przez ten czas nie
widziałam się z nim ani razu, może to i dobrze? Miałam wystarczająco
dużo czasu, aby przyswoić kilka myśli, zadecydować o paru sprawach i
pogodzić się z faktem, że jestem w ciąży. Na początku nie chciałam nawet
o tym myśleć, marzyłam aby ich nie było i rozważałam pozbycie się
bliźniaków, jednak koniec końców doszło do tego, że aktualnie stanęłabym
w ich obronie, gdyby zaszła taka potrzeba. Nie to, że bezgranicznie je
pokochałam, po prostu doszłam do wniosku, że to my zawaliliśmy, a nie
dzieci, więc nie mogę karać za to ich, a jedynie siebie. Myślę, że
wychowywanie jakichś pokrak do końca życia to wystarczająca kara. Brzuch
był na tyle ogromny, że prędzej czy później musiałabym pójść po ubrania
do wioski, bo moje są już za małe, a wiedziałam, że to bezpowrotnie
wiązałoby się z plotkami, a ludzie nie daliby mi spokoju, już do reszty
interesując się moim życiem. Siedziałam na kanapie pisząc raport o
czwartej nad ranem, bo ostatnio miałam bardzo dużo pracy związanej z
moim powrotem. Pisałam go już drugą godzinę, rozmyślając jednocześnie
nad życiem i tym, co powiedział mi Lucio. Doszłam do wniosku, że
powinien wiedzieć jak mają się jego dzieci, nawet jeśli ich nie chce.
Postanowiłam dzisiaj się przejść poza granice lasu, bo wiedziałam, że po
ostatniej kłótni on za szybko się tutaj nie zjawi, zresztą nawet na to
nie liczyłam. Wzięłam portfel z półki, wzięłam największą bluzę jaką
tylko miałam, wiedząc że w kurtkę już nie wejdę, po czym wyszłam z domu,
uprzednio go zamykając. Dorian przywitał mnie radosnym rżeniem, a ja
wdrapałam się na jego grzbiet, co było nie lada wyczynem, ale po pięciu
minutach mi się udało. Może i nie powinnam jeździć, ale to był jedyny
sposób poruszania się na taką długą odległość. Siedząc na oklep, koń w
samym kantarze ruszył stępem, a ja pokierowałam go w odpowiednim
kierunku. Do centrum wioski, dokładniej na rynek, było dziesięć minut
drogi stąd, oczywiście konno i galopem, przecinając leśne ścieżki i
skacząc przez powalone drzewa i kłody. Z ulgą przyjęłam, że po jakimś
czasie stałam już przed chata uzdrowicielki. Tam okazało się, że to
czwarty miesiąc, a termin mam za równy jeden, czyli w listopadzie. Ciąża
zmutowanych trwa krócej, gdyż przez wszczepione genotypy dzieci
rozwijają się w innym tempie niż normalne, ludzkie.
Pojechałam również do handlarza, u którego dostałam duże koszulki i
bluzki, niestety kurtki w dalszym ciągu nie miałam, ale nie
przeszkadzało mi to, było mi stosunkowo ciepło. Wdrapując się
nieporadnie na Doriana ruszyłam w stronę granicy, która według moich
skromnych obliczeń dzisiaj nie ma przydzielonego strażnika, a
przynajmniej był to mały urywek, na którym nie powinno być żadnego
patrolu. Ku mojemu zadowoleniu właśnie tak było, a ja mogłam spokojnie
przez nią przejechać. Poczułam charakterystyczną zmianę aury na bardziej
mroczną i nieprzyjemną, co wprawiło mnie w dobre samopoczucie. Ktoś w
okolicy, w przeciągu kilku metrów się bał, przez co miałam także
wrażenie sytości. W końcu stanęłam przed podniszczonymi drzwiami Lucio,
niepewnie do nich pukając, ale miałam wrażenie, że nie ma go w domu.
Lucio?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz