31 października 2018

Od Morrigana (do ktosia)

Skończył się czas, gdy pogoda na wyspie była wyrozumiała dla swoich mieszkańców i pozwalała im w miarę normalnie funkcjonować. Normalnie, biorąc pod uwagę fakt, że wszyscy ludzie na niej zamieszkali nie byli do końca... ludźmi. Śnieg leżał już na ziemi od dłuższego czasu, przykrywając każdego odważnego spacerowicza białym puchem po kostki, jeżeli wcześniej wiatr nie zwiał go gdzieś poza mniej więcej uprzątniętą dróżkę, wtedy mógł wylądować w zaspie sięgającej mu do kolan, a jak miał wielkie szczęście, to do pasa.
Prawda, Morrigan nie mógł zaprzeczyć, że przesiadywanie całe dnie w domu osadzonym gdzieś nad ostrym klifem, tuż obok zatoki i z widokiem na chłodne morze nie było najlepszym pomysłem z powodu na huk, który stworzony był przez grudy śniegu spadającego ze skarpy na plażę. Strzyga przynajmniej miała co robić, gdy jej właściciel był zajęty wszelkimi zadaniami związanymi z byciem dyktatorem, czy po prostu zszywaniem czyichś niefortunnych zacięć. Od momentu, gdy pierwszy śnieg pokrył zieloną trawę, widać było, że klacz zyskała pokłady energii, o których ani Tristan, ani sama ona z pewnością nie miała pojęcia. Tarzała się w puchu, łapała go w zęby, wznosiła tumany sypkiego śniegu w powietrze kopytami, skacząc wokół z radosnym prychaniem. Gdyby Morrigan nie przysypiał nad stertą papierów wciąż rosnących wokół jego stołu, może byłby bardziej wdzięczny ostrej pogodzie za to, że jest powodem do szczęścia przynajmniej dla jego wierzchowca.

Dyktator. Słowo to miało gorzki smak na jego języku. Wygrana wyborów, jego imię wyczytane przez kogoś, napisane gdzieś, były niczym wspomnienie za mgłą, natłok obowiązków nie pozwolił mu nawet szczycić się triumfem, czego Tristan ot tak sobie nie odmawiał. Sam nie wiedział, jak naprawdę doszło do tego, że został na niego wybrany. Plułby sobie w brodę, gdyby powiedział, że na to nie zasługuje, bo wcale nie był takim złym przywódcą. Przynajmniej tak mu się wydawało przed tymi całymi feralnymi wyborami. Okazało się, że bycie dyktatorem wymagało jeszcze więcej nieprzespanych nocy, wypisywania tysiąca kart i kontaktów międzyludzkich, niż się spodziewał. Oczywiście była jeszcze Aven, rudowłosa dziewczyna, która dzieliła z nim dolę, która im obojga trafiła się całkiem znienacka. Może ona była bardziej pewna swojej wygranej? Na pewno od zawsze była dla wszystkich miła. Z całą pewnością bardziej niż on. W każdym razie Morrigan był odrobinę wdzięczny za to, że jego dyktatura kończy się całkiem niedługo.

Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy Tristan wstał od stołu, rezygnując z kolejnego pozbywania się tych cennych kilku godzin snu na koszt dokończenia pracy. Chociaż wszystkie dokumenty miały nie opuszczać budynku Rady Głównej, gdzie to Morrigan i Aven najczęściej spędzali chłodne już dnie, mężczyźnie zdarzało się przenieść kilka papierów do swojego domu. Dobrze wiedział, że konsekwencje to konsekwencje, a osadnicy z chęcią obcięliby mu palce, czy wymyśliliby inną oryginalną karę, oskarżając go o kradzież, ale hej, do odważnych świat należy. Poza tym wiele rzeczy pozostawiał niedokończonych, tych, które trzeba było skończyć do świtu, więc nie pozostawało mu nic, jak pracować do nocy. W domu oczywiście, nie będzie zatrzymywał się po zmierzchu w obcym budynku.
Trudno. Kolejny przywódca zajmie się jego problemami. W końcu on też musi mieć coś do roboty, kiedy stanie na czele osady.

Zdmuchnął niemalże spaloną do końca świeczkę i po omacku dotarł do drzwi, zgrabnie omijając odsunięte krzesło i kilka przedmiotów porzuconych na podłodze. Z dnia na dzień jego wzrok w ciemności stawał się ostrzejszy i chociaż nie powiedziałby, że dziękuje losowi, który sprowadził go na dziką wyspę i pozbawił stuprocentowego człowieczeństwa, posiadanie kocich genów miało jakieś korzyści, nawet jeżeli tak małe, jak łatwość poruszania się w ciemności. Przynajmniej oszczędzał światło.
Zarzucił na siebie futro, podobne do niedźwiedziego, które udało mu się kupić od któregoś ze sklepikarzy za wcale nie taką wysoką cenę, chociaż zima pojawiła się na wyspie już całkiem dawno. Wraz z dźwiękiem zatrzaskiwanych drzwi pośród świstu wiatru odezwało się końskie parsknięcie towarzyszące kilku uderzeniami mocnych kopyt w drewno. Morrigan zastanawiał się wiele razy, czy przeniesienie kwatery kobyły obok jego domu było aż tak dobrym pomysłem, na jaki wyglądał. W końcu klacz lubiła towarzystwo innych, chociaż widać było, że nie ubolewa z powodu zmiany. Rzuciła okiem w stronę swojego właściciela, kręcąc przyprószonym nową warstwą śniegu łbem, po czym zwróciła wzrok gdzieś na bok, jakby całkowicie straciła zainteresowanie mężczyzną. Chciał nawet do niej zawołać, ale w ostatniej chwili zrezygnował, ruszając przez gęsty śnieg w stronę centrum miasta ze stertą papierów pod pachą.

Do budynku Rady Głównej udało mu się przejść zgrabnym, szybkim krokiem, omijając zbędnych konfrontacji z innymi osadnikami, dzięki zarzuconemu niedbale na głowę kapturowi. A może po prostu inni nie chcieli z nim rozmawiać? Za drzwiami minął strażnika czy dwóch, kiwnął im na powitanie i odetchnął w duchu, kiedy i oni odeszli bez słowa. Na Aven nie trafił, może siedziała w swoim pokoju, może on ominął ją celowo, w każdym razie dotarł do swojej sali w ciszy i spokoju, tak jak było planowane. Pomieszczenie miało zapach starych ksiąg, może skóry, którymi były obijane, i stęchlizny niewietrzonego pokoju, może to przez chłód przenikający przez ściany i wilgoć lęgnącą się w kątach przez wszechobecny śnieg, który z jakiegoś cholernego powodu nie chciał przestać padać. Otworzył okno, rzucił papiery na biurku i wyszedł, jak najszybciej mógł.

Słońce opadło już za horyzont, dając ujście nocnemu niebu, rozgwieżdżonemu, z ogromnym księżycem na środku, który, jak przynajmniej Tristan miał wrażenie, spoglądał na niego pogardliwie. Światła w domach rozbłysły, niczym gwiazdy na wczesnym niebie i w osadzie zrobiło się jakby mniej ponuro, niż było przed zachodem, jakby ciche, stłumione przez ściany rozmowy mogły podnieść przechodnia na duchu. Już miał cofać się z wioski na jej obrzeża, gdzie mieścił się jego dom, gdy w kącie oka mignął mu szyld baru. Noc jeszcze młoda.W karczmie chyba nigdy nie było pusto, chociaż Morrigan z reguły trafiał najczęściej na czas, gdy nie było aż tak tłoczno, jak teraz, gdy przekraczając próg baru, zdążył nadziać się na trzy osoby. Rzuciły mi spojrzenia, których nie umiał rozszyfrować, bo zniknęły wraz z ludźmi, którzy rozpierzchli się po kątach gospody w kilka sekund. Szybkim krokiem ruszył do baru i opadł na jeden z taboretów z westchnięciem, które próbował ukryć, jednak wydało się głośniejsze, niż planował. Barman podniósł głowę, rzucając okiem w jego stronę. Tristan był częstym gościem baru, choć przez ostatnie dnie, z powodu natłoku pracy, zdrowy rozsądek nakazywał mu omijać budynek szerokim łukiem. Barman kiwnął głową, uśmiechając się z przymrużonymi oczami i zaczął przyjmować innych klientów, jakby bez słów wiedział, co Morrigan chciał zamówić. Prawdopodobnie tak było, bo medyk osobą wybredną nie był, chociaż praktycznie zawsze zamawiał to samo. Nie zdążył nawet głębiej się zamyślić, czy położyć głowy na blacie, gdy szklanka pojawiła się tuż obok niego.

Mogły minąć dwie godziny, może trzy, gdy Tristan wyszedł z karczmy, bo cholera, ile można siedzieć w zaduchu i słuchać lamentów innych ludzi? Może trochę za dużo wypił, bo miał wrażenie, że nie idzie po prostej linii, poza tym jego myśli galopowały pięć razy szybciej niż zawsze, gdy zdawało mu się, że jego nogi poruszają się w zwolnieniu. Miał chyba powód, prawda? Nie dość, że był medykiem, to jeszcze wybrali go na dyktatora, trochę może to człowieka stresować. Każdy kiedyś musi mieć chwilę odpoczynku. Już wychodził poza granice wioski, kopiąc biały śnieg pod nogami, mieniący się w świetle ogromnego księżyca, gdy ciszę nocy przerwał szelest. Odwrócił się na pięcie, rozglądając się wokoło. Nic. Z przyzwyczajenia złapał za sztylet schowany z kieszeni i wyciągnął go na chłód nocy, zaciskając zęby.
– Halo? – podniósł dłoń z nożykiem wyżej, jakby chciał sobie wmówić, że tak pokazuje skrytemu obcemu, że ma broń, a nie ugruntowuje się w grząskim śniegu. Kolejny szelest pojawił się dopiero po chwili. Teoretycznie nie wyszedł poza granice wioski, w końcu jego dom jest jeszcze na terenie osady, prawda? Prawda? Odchrząknął, mrużąc oczy, bo chłodny wiatr nie ustał po zmroku i przeszywał go wręcz na wylot, mimo tego, że miał na sobie futro. Niedopięte co prawda, ale wciąż futro. Kolejny szelest zaalarmował go na tyle, że miał wrażenie, że całkowicie otrzeźwiał.
– Jestem dyktatorem wioski – warknął, wyprostowując się jeszcze bardziej, choć język na jego podniebieniu był ciężki i trudniej niż zwykle było mu formować zdania – Pokaż się.


Ktoś?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz