Łóżko
zatrzeszczało cicho gdy skoczyłem na równe nogi. Ubrałem znoszone buty i
wyszedłem na zewnątrz. Wewnątrz domu w skale jednak na zewnątrz dociął
mróz - aż zadrżałem od chłodu. Podreptałem z gracją niedźwiedzia w
stronę strumienia. Napiłem się lodowatej wody, która nie zamarzła ze
względu na pobliski wodospadzik. Zaraz potem obmyłem sobie twarz, żeby
się dobudzić i wyjąłem z wody kawał mięsa - niedawno upolowanego
królika. Pamiętałem ze szkoły, że zimna woda to dobry zamiennik do
lodówki.
Wróciłem do wnętrza mojej chatki, gdzie szybko
rozpaliłem w małym palenisku, by się ogrzać i upiec na szybko mięso na
śniadanie.
- Oby szybko się rozmroziło - mruknąłem do siebie
po kilku minutach, gdy już udało mi się rozpalić ogień. Umieściłem mięso
na drewnianej kratce, którą skleciłem na szybko kilka dni temu. Było to
całkiem przydatne, choć prymitywne. Dzięki odpowiedniej odległości od
ognia, kratka się nie spalała, a to co na niej umieściłem podgrzewało
się przynajmniej do tego stopnia, żeby się rozmroziło lub zmiękło.
Dopiero
po dziesięciu minutach mięso się rozmroziło całkowicie, a woda kapała
prosto w ogień. Gdy upewniłem się, że jest to możliwe, pociąłem mięso na
kilka plastrów i zacząłem je smażyć na nożu, który zamocowałem tuż nad
ogniem. Po pół godziny miałem proste, ale smaczne śniadanie. Czas po nim
poświęciłem na ubranie się, przygotowanie i lekkie poranne ćwiczenia.
Gdy
słoneczny dysk zaczął leniwie wpełzać na nieboskłon, wyszedłem z chatki
i zamknąłem porządnie za sobą drzwi, napiłem trochę lodowatej wody i
ruszyłem raźnym krokiem w stronę osady.
Zameldowałem się tam
jednemu z zaznajomionych strażników i wziąłem ze sobą "przydziałowy
kawał stali" żeby w razie zagrożenia móc się bronić. Kawał stali był po
prostu stalowym prętem, który zaczepiłem do plecaka niczym antenę.
Żegnając moich znajomych, rozpocząłem marsz po szlaku, mając za zadanie
zrobić obchód na wytyczonej trasie. Po raz kolejny trafił mi się
najgorszy przydział - szlak należał do mało uczęszczanych, więc był po
prostu zarośnięty, zasypany i niezbyt przyjemny. Był jednak szlakiem,
który łączył z osadą kilka domów, więc obchód musiał być zrobiony.
Około
godziny marszu zajęło mi przejście ponad połowy, gdy zauważyłem coś
nietypowego - śnieg przede mną był dziwnie poruszony, pognieciony.
Podszedłem do miejsca, które wydawało mi się lekko dziwne, i od razu
zrozumiałem o co chodzi. Śnieg był wygnieciony od szarpaniny. Około
cztery metry kwadratowe śniegu były czerwone, leżała tam też strzępka
ubrania. Śnieg nie przysypał śladów, więc musiało to być niedawno.
Chciałem
już wracać, gdy nagle usłyszałem za sobą trzask łamanej gałęzi.
Zastygłem w bezruchu, by po chwili skoczyć w bok, tak dla pewności,
jednocześnie odwracając się. W półmroku za wyschniętymi krzewami
zauważyłem jakąś sylwetkę.
- Swójś czy samotnik mi się trafił? - powiedziałem opanowanym, spokojnym głosem, sięgając do kieszeni po nóż.
Ktoś?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz