20 października 2018

Od Sędziego (do ktosia)

Wstałem powoli i przeciągnąłem się leniwie. Znowu obudziłem się wcześniej niż planowałem. Na dworze robi się dopiero lekko szarawo, obchód mam do zrobienia po świcie - szmat czasu, a ja już na nogach.
Łóżko zatrzeszczało cicho gdy skoczyłem na równe nogi. Ubrałem znoszone buty i wyszedłem na zewnątrz. Wewnątrz domu w skale jednak na zewnątrz dociął mróz - aż zadrżałem od chłodu. Podreptałem z gracją niedźwiedzia w stronę strumienia. Napiłem się lodowatej wody, która nie zamarzła ze względu na pobliski wodospadzik. Zaraz potem obmyłem sobie twarz, żeby się dobudzić i wyjąłem z wody kawał mięsa - niedawno upolowanego królika. Pamiętałem ze szkoły, że zimna woda to dobry zamiennik do lodówki.
Wróciłem do wnętrza mojej chatki, gdzie szybko rozpaliłem w małym palenisku, by się ogrzać i upiec na szybko mięso na śniadanie. 
- Oby szybko się rozmroziło - mruknąłem do siebie po kilku minutach, gdy już udało mi się rozpalić ogień. Umieściłem mięso na drewnianej kratce, którą skleciłem na szybko kilka dni temu. Było to całkiem przydatne, choć prymitywne. Dzięki odpowiedniej odległości od ognia, kratka się nie spalała, a to co na niej umieściłem podgrzewało się przynajmniej do tego stopnia, żeby się rozmroziło lub zmiękło. 

Dopiero po dziesięciu minutach mięso się rozmroziło całkowicie, a woda kapała prosto w ogień. Gdy upewniłem się, że jest to możliwe, pociąłem mięso na kilka plastrów i zacząłem je smażyć na nożu, który zamocowałem tuż nad ogniem. Po pół godziny miałem proste, ale smaczne śniadanie. Czas po nim poświęciłem na ubranie się, przygotowanie i lekkie poranne ćwiczenia.

Gdy słoneczny dysk zaczął leniwie wpełzać na nieboskłon, wyszedłem z chatki i zamknąłem porządnie za sobą drzwi, napiłem trochę lodowatej wody i ruszyłem raźnym krokiem w stronę osady. 
Zameldowałem się tam jednemu z zaznajomionych strażników i wziąłem ze sobą "przydziałowy kawał stali" żeby w razie zagrożenia móc się bronić. Kawał stali był po prostu stalowym prętem, który zaczepiłem do plecaka niczym antenę. Żegnając moich znajomych, rozpocząłem marsz po szlaku, mając za zadanie zrobić obchód na wytyczonej trasie. Po raz kolejny trafił mi się najgorszy przydział - szlak należał do mało uczęszczanych, więc był po prostu zarośnięty, zasypany i niezbyt przyjemny. Był jednak szlakiem, który łączył z osadą kilka domów, więc obchód musiał być zrobiony.

Około godziny marszu zajęło mi przejście ponad połowy, gdy zauważyłem coś nietypowego - śnieg przede mną był dziwnie poruszony, pognieciony. Podszedłem do miejsca, które wydawało mi się lekko dziwne, i od razu zrozumiałem o co chodzi. Śnieg był wygnieciony od szarpaniny. Około cztery metry kwadratowe śniegu były czerwone, leżała tam też strzępka ubrania. Śnieg nie przysypał śladów, więc musiało to być niedawno. 

Chciałem już wracać, gdy nagle usłyszałem za sobą trzask łamanej gałęzi. Zastygłem w bezruchu, by po chwili skoczyć w bok, tak dla pewności, jednocześnie odwracając się. W półmroku za wyschniętymi krzewami zauważyłem jakąś sylwetkę.
- Swójś czy samotnik mi się trafił? - powiedziałem opanowanym, spokojnym głosem, sięgając do kieszeni po nóż.
Ktoś?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz