21 października 2018

Od Venti do Ancymona i Lucan'a (Skażone Ziemie)



     Osiem lat temu ta wyspa wyglądała inaczej. Byłam jedną z pierwszych, które obudziły się na jej brzegu. Przypominała zupełnie naturalną, jeszcze pozbawiona wielu zmodyfikowanych istot. Lasy brzmiały niczym te z każdej innej szerokości geograficznej. Znałam w większości florę i faunę tego środowiska. Obserwowałam więc podział przybyłych na tych, co ze sobą współpracowali i tych, co nie mieli najmniejszego takiego zamiaru. Znałam wielu, lecz tylko z widzenia. W ten sposób - tylko oglądając z daleka, uczyłam się. Lata te przyniosły mi odpowiednie doświadczenie, mogłam spokojnie poznawać również panujące tu prawa czy metody przetrwania, a te spisywałam codziennie na czymś w rodzaju zwojów z odpowiednio przyrządzonej do tego skóry od myśliwych za olejki. Każdy był poświęcony osobnej kwestii, posegregowany dodatkowo alfabetycznie w mojej chatce. Ponadto prowadziłam coś bardzo osobistego na miarę pamiętnika.
     Pomimo upływu tak długiego czasu nadal przebywałam na pierwszym z czterech etapów przemiany w harpię, z czego szczerze byłam dumna. Nie byłam pewna, dzięki czemu dokładnie to mogłam zawdzięczać, ale mój ośli upór musiał należeć do jakiejś ilości czynników sprzyjających; tak sobie przynajmniej tłumaczyłam. Dlatego zapisałam na górze po prawej stronie datę dzisiejszą, a przybliżoną godzinę odczytałam na podstawie cieni rzucanych przez drzewa i dodałam: Oto ledwo świt, a ja nadal pozostałam nietknięta przez mutację. Niewielu miało aż tyle szczęścia, co ja. Dziś mija ósma rocznica mojego przybycia. Podniosłam wzrok ponad korony drzew na barwiące się różnymi kolorami niebo: od różów po rozbielony pomarańczowy, lekkie błękity, szarości obłoków oraz unoszącej się mgły na wysokości dachów wioski. Siedziałam właśnie na kominie swojego domostwa, mając doskonały widok na najbliższą okolicę z góry. Położyłam na moment pióro umoczone krwią na kolanach, więc ciężka kropla spadła na słomianą dachówkę. Westchnęłam ciężko, sięgając po zegarek kieszonkowy zawieszony na mojej szyi i otwierając go, zerknęłam ponownie na wyblakłe już nieco, maleńkie zdjęcie rodziców na klapce. Przez chwilę pozwoliłam sobie przypomnieć o tamtym życiu, zastanowić się nad powrotem. Robiłam to tylko tego jednego dnia, każdego innego nie zaglądałam, bowiem przestał działać. Skonstruowanie łodzi czy zebranie zapasów nie byłoby trudne. Problem polegał na tym, że nie należałam już do tamtego świata. Myśl, że w pracy mogłam nagle stracić postać ludzką była wystarczająco odpychająca. Zamknęłam zegarek, schowałam z powrotem i kontynuowałam: Nie zmieniłam dalej swoich wniosków co do powrotu. Niestety, może się okazać to pomyłką. Kilka dni wcześniej poprzedni latarnik zawiadomił wszystkich o przybyciu następnych. Okazali się oni być zgorszeni przez naukowców na tyle, aby stawać się w bardzo szybkim tempie bestiami. Najszybciej dowiedział się o tym właśnie on, tracąc przy tym życie. Od tamtego morderstwa zaczęła się lawina rozkazów dyktatorki Galii, która wzniosła stan gotowości całej wioski. Wyspa, jeśli przedtem była nieznana, tak teraz stała się znacznie bardziej niebezpieczna, niż kiedykolwiek także przez nowe, zmutowane zwierzęta. Przez umysł przemknęły mi automatycznie wspomnienia opowieści myśliwych. Potrząsnęłam głową, próbując odpędzić niechciane skojarzenia. Jedyne, co mi pozostało, to spróbować przetrwać w ciągle zmieniających się warunkach.
     Zaczekałam chwilę, aby krew zaschła na dobre i zaczęłam schodzić na dół. Oparłam stopę o drewniany parapet, a potem skoczyłam na ziemię. Nie mogłam długo trzymać tak pergaminu pisanego krwią czy buteleczki z nią na powierzchni. Weszłam do wnętrza domku, gdzie na stole rozłożyłam z powrotem zwój, by rozprowadzić pędzlem na nim wzdłuż oraz wszerz jad motyzana. Oprócz właściwości chorobotwórczych (silne swędzenie, pozostawianie piekących bąbli, wysypki), zmieszany z innymi roślinami, perfekcyjnie pochłaniał zapachy i konserwował. W ten sposób nie musiałam już grzebać ich w ziemi w skrzyniach w obawie przed wampirami i innymi, a mogłam spokojnie trzymać na zewnątrz. Została tylko buteleczka, ale jej zawartość mogłam już tak naprawdę wylać. Nie byłaby zbyt długo świeża bez kompletnego zimna lub organizmu. Zawinęłam ponownie pergamin lianą, aby ułożyć go na strychu naprzeciwko naukowych. Tak właśnie rozrastała się moja własna, prywatna biblioteczka. “Prawie jak w domu...” - pomyślałam, kiedy stanęłam na szczycie schodków. Przez małe okienko do pokoiku przenikało światło. Żałowałam, że nie mogłam tu urządzić w miarę przytulnej czytelni ze świecami i wygodnym siedziskiem z braku materiałów oraz miejsca. Po obu stronach stały tylko dwie wysokie konstrukcje z półkami, a po środku ledwo mogłam usiąść po turecku. Ułożyłam nowy zwój na przeznaczonym dla niego miejscu, po czym zeszłam z powrotem na dół. Pozostała mi do zrobienia lista obowiązków, zanim udam się na targ sprzedawać nowe produkty własnej pracy…


***
     Idris dzielnie ciągnęła drewniany powozik, na który załadowałam towary. Gdy podskakiwał na wyboistej drodze i słyszałam szczęk uderzających o siebie skrzyń, starałam się nie zatrzymywać pracy serca. Kilkukrotnie przez własną głupotę traciłam możliwość zarobku na wiele tygodni, a powodami bywały nawet lekkie uderzenia, irytacja bułanej klaczy czy samo błoto. Raz nawet źle związałam pakunki, przez co na ostrym zakręcie wszystkie się wysypały do bagna. Dzisiaj dotarłam jednak na targ bez szwanku, a moje stanowisko stało nietknięte przez ewentualne warunki atmosferyczne lub samotników. Opłacało się targować ze strażnikami, wtedy lepiej cię pamiętali, a winne przysługi przy zniżkach załatwiali właśnie w ten sposób.
     Uśmiechnęłam się pod nosem, rozglądając się po znajomych twarz sąsiadujących rolników, czy nadchodzących myśliwych z porannych polowań. Wiedziałam już z kim opłacało się zamienić słowo, a od kogo zachować odpowiedni dystans po samych ich zachowaniach. Nie było jeszcze co prawda wszystkich, bo o tej porze przychodzili jedynie weterani podobni do mnie, ale sporej ilości z nich zaczynało się pogarszać przez ciągłe kradzieże nowych lub samotników. Nadchodzące widmo wojny powodowało uszczuplanie zapasów na zimę, która w tym roku może się okazać ostatnią dla większości z nas czy nich. Liczyłam w duszy na to, że to ona ostatecznie wytępi większość niepotrzebnych tu potworów...
     Rozłożyłam jedynie symboliczną ilość towaru, której rolą było wskazywanie na to, czym mogłam się z kimś targować. Słynne “podbieranie i szybka ucieczka” nie wychodziły na mojej warcie. Dzieciaki ze samotników, co tego spróbowały, zazwyczaj nie wychodziły z tego cało.
     Wtem nadciągnął z północy pewien myśliwy, który dbał o mnie jak nikt inny:
 - Przydałby ci się pewnie zając lub bażant na potrawkę. - zagadnął James, to on najczęściej mnie odwiedzał podczas pracy.
 - Zgadza się. - podniosłam się do pozycji pionowej, podnosząc pudło z ziołami na nieco chwiejący się stolik. - Co tym razem chcesz na wymianę?
 - Tak jak przedtem, olej rozmarynowy. Uniosłam wysoko brwi.
 - Żeby zapobiec procesowi starzenia się czy do odkażania ran? - przewróciłam oczami, kiedy spojrzał na mnie z wyrzutem. - Na wszelki wypadek, gdyby chodziło o kobietę, to mogłabym dać coś jeszcze… Za oba zwierzaczki.
     Wysoki, postawny jegomość przygryzł wargę... Wyraźnie chodziło o jakąś piękność.
 - I to pomoże, wiesz…
 - Dokładnie na to.
 - Biorę.
   Zadowolona z takiego obrotu spraw, podałam mu oba drewniane naczynia z zawartością, oczywiście dodając przy okazji w jaki sposób wraz z jaką ilością powinny być podawane. Odszedł więcej, niż szczęśliwy, a ja miałam i pióra do następnych zapisków i obiad na następne cztery dni, jeśli nie więcej przy dobrym zagospodarowaniu. Przewiązane lianami zdobycze na kijach włożyłam do największej skrzyni, która była pod wieloma innymi. Środek wypełniłam solą, żeby spowolnić czas psucia się mięsa. Skracało to mimo wszystko moje dzisiejsze targowanie się o jakieś półtora dnia, bowiem będę musiała je poświęcić na gotowanie.
-Spokojnie, dla ciebie utarguje kolejne kilogramy owsa. - mruknęłam do przywiązanej przy słupku kopytnej towarzyszki. Zastrzygła intensywnie uszami, doskonale wiedząc, iż tym razem zwróciłam się do niej.
   Niestety, musiałam trzymać ją w uprzęży przy wózku na wypadek ucieczki. Nastały dość niepewne czasy i raczej nie zanosiło się na powrót tych starych. Z braku kolejnych chętnych, zaczęłam wystukiwać palcami rytm melodii znanej mi piosenki z przeszłości. Było ich wiele, a mój umysł jakimś cudem ich nie zapominał.
 - Take a look around me. Taking pages from a magazine. Been looking for the answers, ever since we were seventeen…
 - You know the truth can be a weapon… - odpowiedział mi na odpowiedniej tonacji pewien głęboki, męski głos. - ...to fight this world of ill intentions.
   Obejrzałam się za siebie przez ramię, aby dostrzec dwoje żółtych ślepi w zaroślach. Wpatrywały się we mnie z ogromną ciekawością, wyzierała z nich również mądrość. Takiego głębokiego spojrzenia nie spotkałam na tej wyspie od dawna, zupełnie jakby ich właściciel próbował przejrzeć mnie na wylot i zobaczyć co będzie po drugiej stronie.
 - Znasz dalej tekst? - dało się w tym usłyszeć niecierpliwość.
   Nie wierzyłam w to, co właśnie usłyszałam.
 - Masz tupet, żeby kręcić się w zaroślach akurat przy targowisku. - zauważyłam chłodno, sprowadzając z powrotem oboje z nas na stały grunt pod nogami. - Kimkolwiek byś nie był.
   Dystyngowany śmiech zabrzmiał z odległości, po czym mogłam już bez problemu rozpoznać wampirzy styl wysławiania się. Był bardziej melodyjny, zdecydowanie nie należał on do człowieka.
 - Czyżbym już zdążył cię zirytować?
 - Możesz to naprawić przedstawiając się. Nie lubię jak ktoś mnie zachodzi od tyłu.
   Oczywiście na przekór wszystkiemu, a w tym głównie mnie, mężczyzna postanowił wyjść z ukrycia i stanąć tuż za mną. Odwróciłam się w pełni do niemal dwumetrowego giganta o płowych, długich włosach. Dobra, zdecydowanie go nie doceniłam.
 - Lucan. - rzucił beznamiętnie, jakby podawał informacje o pogodzie.
 - Venti. - odparłam nieufnie i zmrużyłam oczy, przypatrując się jego potężnej sylwetce odzianej w lekkie skóry.
 - Co cię tu sprowadza?
 - Zima. - byłam pewna tej odpowiedzi, a pytanie zadałam głównie po to, aby potwierdzić swoje przypuszczenia. - Potrzebuje futer i butów.
 - Nie jestem krawcową, ani myśliwym, aby cokolwiek wykonać czy chociażby posiadać odpowiednie w tym celu rzeczy. - założyłam ręce na klatce piersiowej oraz stanęłam w pozie kontrapostu z wysoko uniesionym podbródkiem w górę. Lucan, dostrzegając mało przerażoną postawę, nieco spuścił z tonu:
 - Co musiałbym zrobić, żebyś to załatwiła?
   Przyznałam przed sobą w duszy, że od razu lepiej brzmiał.
 - Schwytaj dla mnie Tygrana. - odpowiedziałam z szerokim uśmiechem, kiedy z naprzeciwka szedł właśnie rudowłosy, specyficzny mężczyzna. Lucan i ja zdążyliśmy jedynie wymienić porozumiewawcze spojrzenia, zanim wampir zdążył zniknąć wśród cieni listowia lasu za nami.
   Znalazłam się pomiędzy osadnikiem, a samotnikiem, przez co czułam się dość niezręcznie. Wiedziałam, że moja nowa znajomość była dość… Niedozwolona i mało komfortowa, gdyby taki właśnie Ancymon przekazał dalej wieści. Jeśli zdążył dostrzec białowłosego, moja reputacja była skończona i szybko podzieliłabym jego los. Jeśli zaś nie, to nie musiałam kłamać czy uciekać się do pół prawdy. Wszystko zależało od tego, czy tamten zacząłby mi zadawać niewygodne pytania.
 - Witaj, Venti. - rzucił mi w miarę przyjazne spojrzenie.
   Ponowne przejście w rolę zwykłej handlarki okazało się dla mnie banalnie proste.

Ancymon?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz