1 stycznia 2020

Od Aven CD Bezimiennego

- To jest naprawdę warte ssswojej ceny – powiedział jaszczur, wciskając mi pakiet flakoników do ręki. Wydałam z siebie westchnienie i podałam mu sakiewkę. Nie miałam zbyt wielkiego wyboru teraz, gdy zadałam sobie tyle trudu żeby znaleźć łuskowatego. Jak przystało na samotnego – handlarza, zostawiał po sobie poszlaki, ale w tym samym czasie dbał o to, żeby znaleźć go mogli jedynie wybrani, lub tak jak w moim przypadku ci, którzy potrafili usłyszeć wystarczająco dużo, w dodatku w odpowiednich miejscach. Do jakości oraz użyteczności reszty zaopatrzenia oferowanego przez mężczyznę podchodziłam sceptycznie. Pożegnałam się z gadem, który na odchodne zapewnił mnie, że jeszcze do niego wrócę po więcej.

Jasne, takim typom spod ciemnej gwiazdy nieszczególnie wypadało ufać, ale jeśli to był ta sama trucizna, z którą udało mi się zetknąć wcześniej, to mogłam czuć się bezpieczna przez jakiś czas w lesie. Oddaliłam się z tymczasowego obozu komiwojażera w kierunku dobrze znanego mi miejsca. Czułam w kościach jak mnie woła, słyszałam ciche nucenie w podmuchach wiatru. I oczywiście potrzebna mi była lecznicza woda.


Jad jaszczura był substancją o tyle ciekawą, że nawet rozcieńczony potwornie szybko paraliżował ofiarę, która najzwyczajniej mogła udusić się przez porażenie mięśni oddechowych. Mięso takiego stworzenia przez przynajmniej absolutnie nie nadawało się do spożycia, chyba że na ostatni posiłek. W takim razie po co myśliwemu była by taka zjadliwa mikstura? Odpowiedź jest prosta: samoobrona.


Sama zadawałam sobie to pytanie, do czasu gdy nie zostało mi powierzone przez kogoś z góry zadanie pomocy jednemu z uzdrowicieli. „Osobliwy przypadek mutacji” jak to określił mój zleceniodawca. Powtarzał tak do czasu, aż sam prawie nie wyzionął ducha z dokładnie tego samego powodu. Wtedy to, dzięki hojnemu wynagrodzeniu w zamian za uratowanie życia, badania, jeśli można by to tak określić, w cudowny sposób przyspieszyły, a ja dowiedziałam się o antidotum i uzyskałam próbkę trucizny. Choć w przykry sposób cały ten proces przypominał traumatyczne przeżycia w laboratorium, to przyniósł wspaniałe efekty. I w niedługim czasie ocalił wiele żyć.


Najprostsze metody są czasem najtrudniejsze do odkrycia, co miało miejsce również w tym wypadku. Wystarczyło trochę wody ze strumyka płynącego nieopodal Cmentarza Zagubionych Dusz, oraz kilku innych składników do uzyskania mieszanki neutralizującej toksynę, tak pospolitych, że zmieszane między sobą stanowiły swojego rodzaju wyspiarską aspirynę. I wspaniale odświeżały oddech.


Musiałam mieć przy sobie przynajmniej jedną porcję leku, ponieważ wypadki chodzą po ludziach, a w przypadku małego draśnięcia moje życie mogło ulec zagrożeniu. Śmierć w wyniku niefortunnego przypadku nie wchodziła w grę. Życie na wyspie nie było idealne, rzadko można powiedzieć nawet że dobre, ale byli tu ludzie którzy na mnie liczyli. Dla nich było warto walczyć.


Dni mijały podobnie, zazwyczaj monotonnie. Nikt nie potrzebował aktualnie wielkiej zwierzyny, w zastawione pułapki prawie zawsze coś się złapało, ogółem rzecz biorąc „walka o przetrwanie” toczyła się powolutku, w kontrolowany sposób i co najważniejsze na dobrze znanym mi terenie. Mogłam znacznie więcej czasu poświęcić wyrabianiu się w łucznictwie oraz różnorakim treningom.


Oczywiście nie może być ciągle sielanki, coś musi się w końcu zadziać. Jak nie zaczną panoszyć się mortyzany lub warawęże to nie można by było tego nazwać normalnym kwartałem. Tym razem kolejny szary, smętny tydzień zakłóciła serdecznie nienawidzona zarówno przez osadników, jak i samotników szajka bandytów. Na sumieniu mieli najróżniejsze przewinienia, wszyscy obchodzili ich teren szerokim łukiem. Sama miałam kilka razy (nie)przyjemność ich spotkania, zazwyczaj obserwowałam ich z dalekiej odległości i niezauważona. Mieli jakąś groźnie brzmiącą nazwę, której nigdy nikt nie pamiętał, albo każdy bał się powiedzieć, ale lokalnie i pół żartem pół serio nazywani byli Celebrytami.


Tym razem ktoś miły i sprytny, będący zarazem wiarygodnym źródłem informacji, podszepnął mi że te gnidy wytłukły już wszystko, co dało się zjeść w promieniu kilkunastu ładnych kilometrów, i podchodzą coraz bliżej wioski. To oznaczało więcej pułapek, więcej patroli w zasięgu wioski oraz większą nagrodę na listach gończych.


Pewnego dnia, gdy poranna, mglista szarówka zapowiadała dość ładny dzień, który idealnie pasowałby na sobotę, musiałam opuścić bezpieczne mury i udać się do lasu. Interesowały mnie głównie małe, futrzaste gryzonie, chociaż przez ostatnie słabsze polowania nie pogardziłabym żadnym większym zwierzęciem. Zagasiłam palenisko, które utrzymywało w moim „domu” temperaturę, która pozwalała nie zamarznąć na kość. Rozpalanie go nie należało do najprzyjemniejszych zajęć, jednak nie chciałam ryzykować ostatecznego spalenia mojej rudery. Gdy tylko ostatni żarzący się węgielek zgasł, przywitało mnie niezadowolone miałknięcie.


-Chcesz jeść to trzeba pracować- powiedziałam do przeciągającego się tygryso-pawiana, podchodząc bliżej i potrząsając uprzężą. Nie było to ani trochę motywujące.


Po lekkim śniadaniu wyruszyłam dobrze znanym mi szlakiem. Zimne powietrze było orzeźwiające, a przezierające promienie słońca dodawały otuchy. Tylko ja, znikająca od czasu do czasu Menda, moje uzbrojenie i leśna cisza.


~~~


Puste pułapki mnie martwiły, podobnie jak ślady kocich łap i często skrzydeł. Przypadkiem karmiłam coś z lasu i wcale mi się to nie podobało. Ściganie tego latającego cosia graniczyło by z cudem, gdyby nie jego łakomstwo i masa resztek zwierzyny, jakie za sobą zostawia, niechlujnie porozrzucane po lesie. Nawet się nie obejrzałam, gdy znalazłam się znacznie głębiej w lesie, niż bym sobie tego życzyła. Ostatni dobry trop urwał się kawałek drogi temu, ale nie chciałam się poddać. Nie, kiedy pumowaty szkodnik tak bardzo utrudniał mi pracę.


Gdy zobaczyłam nowy ślad poszukiwanego stworzenia, a odrobinę dalej już świeże odciski butów byłam zarówno zafascynowana, jak i zdumiona i przerażona. Czy to naprawdę był tylko pumatoperz? A może szukałam małego smoka? Krzyżówki kotołaka z jakąś latającą gadziną? Jedno było pewne, bezpiecznie to nie było. Serce biło mi mocniej, gdy powoli szłam, w pobliżu wyznaczonej przez odciski ścieżki. Gdy dostrzegłam kogoś pomiędzy drzewami, dałam znak czworonożnemu towarzyszowi, by został w miejscu. Niespodziewana szarża bestii, mającej znaczne gabaryty i wagę zbliżającą się do tony miała prawie pewną szansę na wystraszenie najgorszego przeciwnika.


Dalej zmierzałam już sama. Zbliżałam się, obserwując nieznajomego. Był ubrany w długi płaszcz, nie mogłam dostrzec, kim był. Okrążając go dla lepszego rozeznania, sięgnęłam w ciszy do kołczanu po jedną z moich „specjalnych” strzał. Odłożone tak, by nie stykały się z innymi, przeznaczonymi do polowania i oznaczone lotkami w kolorze jasnej zieleni były pokryte jaszczurzą trucizną. Brązowe strzały były tymi najprostszymi, skutecznymi na większy zasięg, a czerwone miały ząbkowane groty, powodujące silne krwawienie wewnętrzne i wrzynające się w ciało z każdym ruchem.


Gdy zobaczyłam istotny szczegół w osobie, na którą właśnie się czaiłam, bez cienia pomyślunku napięłam cięciwę i wypuściłam strzałę. Włosy, w kolorze ciemnego kasztanu, wygolone po bokach. To musiał być ten członek bandy Celebrytów… Ten, który gdyby nie szczęśliwe zrządzenie losu i zamieszanie, wyrządziłby mi wielką krzywdę, przez którego zdałam sobie sprawę, że brak siły mogę wynagradzać przez nadaną mi przez mutację zwinność i szybkość. W moje serce wstąpiła chęć zemsty.


Coś jednak powstrzymało mnie przed wpakowaniem w niego jeszcze przynajmniej kilku strzał, tak dla pewności. Pobiegłam w jego kierunku, a wtedy obejrzał się w moim kierunku. Miał znacznie ciemniejszą skórę niż ten, za kogo go uważałam. Na jego twarzy zmieszane były wszelkie wyobrażalne uczucia. Wtedy dotarło do mnie: prawie zabiłam możliwe że Bogu ducha winnego człowieka. Opadł na suchą ziemię, co oznaczało, że trucizna działa na niego dość szybko.


Nie mogłam go zostawić na śmierć. Mógł być samotnikiem, nie kojarzyłam go z wioski, ale nie wyglądał jednak na brutala i zimnokrwistego mordercę. Powzięłam środki ostrożności, wiążąc mu razem ręce i pętając nogi. Aby wydostać się bez mojej pomocy, musiałby posiadać jakąś niesamowitą moc, lub nadludzką siłę. Miał dość chłodne ciało, jego ubranie wierzchnie nie było adekwatne do panującej temperatury. Przede wszystkim nie był tutaj bezpieczny, nie z krążącymi gdzieś wokół pumatoperzami, potrzebował antidotum. Wykorzystując kilka prostych sztuczek z tygranem jako przeciwwagą wciągnęłam go na wysokie, grube i stare drzewo. Dodatkowo przywiązałam go do jednego z konarów, na wypadek gdyby po przebudzeniu postanowił popełnić samobójstwo, a przynajmniej, zanim go przeproszę za atak.


Następnie zabrałam się za opatrzenie rany i neutralizowaniu toksyny. Strzała ładnie przeszła przez jego bok, w niewielkiej ilości wprowadzając jad do krwiobiegu mężczyzny, oraz przy usuwaniu, nie zostawiając wielu drzazg i odłamków, co upraszczało sprawę. Gdy skończyłam, oddech nieprzytomnego uspokoił się. Pozostało poczekać, aż się obudzi. Zostawiłam go z Mendą wylegującą się na gałęzi obok, wielki samiec nie sprawiał wrażenia chęci zjedzenia rannego gościa. W tym czasie zdobyłam wodę, odnajdując przy okazji ślady latającego drapieżnika, kierujące się dalej na północ. Mało prawdopodobne było, że zwierze wróci w najbliższym czasie.


Akurat udało mi się siąść na gałęzi, gdy ten, którego niesłusznie wzięłam za bandytę otworzył oczy. Przez dłuższą chwilę siedzieliśmy, patrząc na siebie w milczeniu. On, bo jego język pewnie wciąż był sztywny jak kołek. Ja, bo nie wiedziałam co powiedzieć w twarz osobie, którą nieomal pozbawiłam życia z chęci zemsty na kimś innym. Zbliżyłam się powoli, pokazując na trzymany w dłoni bukłak, zawierający wodę zakroploną resztą leku.


-Wybacz, że cię skrzywdziłam. Mam tu wodę. Napoję cię i poczujesz się lepiej- powiedziałam tak uspokajającym tonem, jakim tylko potrafiłam. Oczekiwałam na jakąkolwiek jego reakcję.


Bezimienny?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz