6 stycznia 2020

Od Lynn - zadanie dyktatora

Temat: Wędrowiec
Szczegóły: Pewien czas temu w okolicy wioski pojawili się naukowcy. W otaczającym ją lesie zasadzili wyglądającą na niemalże zgniłą sadzonkę drzewa i niezauważeni przez mieszkańców wyspy zniknęli tak szybko, jak się pojawili. W ciągu kilku następnych dni sadzonka błyskawicznie urosła, choć przypominała bardziej patyk z korzeniami niźli prawdziwe drzewo. Wraz z nadejściem pierwszego wiosennego ciepła, wypuściła kwiaty – o intensywnie fioletowych płatkach zakrapianych żółtymi plamami, które emanowały słabym światłem po zmroku. Drzewko zauważył jeden z osadników, lecz zlekceważył zagrożenie, przynajmniej aż do chwili, gdy zauważono gwałtowny spadek odporności i wzrost chorób pośród osadników oraz zwierząt, nie tylko hodowlanych. Wówczas połączył fakty, zdecydował się poinformować o tym obecną dyktatorkę, lecz gdy przybyli na miejsce, gdzie rzekome drzewko widział, pozostała po nim jedynie rozgrzebana ziemia i obumarłe runo i podszyt. Zadaniem jest odnalezienie wędrującego drzewka i pozbycie się go.




     Początkowo myślałam, że wszystko rozejdzie się po kościach, ale narastający bunt społeczeństwa wyprowadził mnie z błędu. Na moją niekorzyść. Nigdy nie prosiłam się o dyktaturę, nigdy też nie ubiegałam się o tę posadę, a z jakiegoś powodu ludność wybrała właśnie mnie. Dlaczego? Nie wiem, byłam na wyspie od niedawna, miałam okrągłe szesnaście lat i byłam tak niedoświadczona, jak tylko mogłam być. Znałam się tylko na nawlekaniu nici, trochę na szyciu i to by było na tyle z moich umiejętności. Nie posiadałam żadnych cech przywódcy, a to, że byłam zaradna życiowo, w żadnym stopniu nie świadczyło o tym, że dobrze poprowadzę wioskę. Choćby przez miesiąc. Właściwie, przez ten czas równie dobrze mogłabym doprowadzić ją do ruiny. Rozwijała się prężnie, a ja wparowałam w nią, nagle stając się jej głową i najważniejszą osobą w wiosce. Nie pojmowałam tego i wyboru ludzi, ale mus to mus. Na samym początku moje sceptyczne nastawienie przekonywało mnie, że przez najbliższy miesiąc moich rządów zupełnie nic się nie stanie, ja będę nieprzydatna do granic możliwości i przepłynę przez nadaną mi rolę. Niestety, kiedy dostałam pierwszy raport obwieszczający problemy, wiedziałam, że nie będzie tak pięknie, jakby mogło i jakbym chciała, aby było. 

     Do drzwi mojego domu ktoś się dobijał, pukając głośno. Wow, musieli być bardzo zdeterminowani, skoro pofatygowali się tutaj. To już nie żarty, najwyraźniej. Uchyliłam drewniane, rozpadające się drzwi, a moim oczom ukazał się na oko pięćdziesięcioletni mężczyzna, rolnik, zgadując po jego dłoniach, z zarostem.
     – Dyktatorka widziała? Przeczytała list? – wymachiwał rękoma, na co pokręciłam tylko głową. Dostałam go raptem kilka godzin temu, czy to nie mogło poczekać? Miałam na głowie dość dużo. – Drzewko! Drzewo, chwast! Takie duże – gestykulował.– A w przeciągu kilku dni... zwiędło. Sam zauważyłem – wyprężył się w dumie.
     – I co z drzewem? Nie ono pierwsze i nie ostatnie – odparłam, lekko znudzona. To był jego problem? Jakaś zagadkowa, przerośnięta roślina? Może nawet przejęłabym się tym w jakimś stopniu, gdyby nie fakt, że na tej wyspie wszystko, dosłownie wszystko było zagadkowe i wyglądało conajmniej tak, jakby chciało cię zabić. Jakieś losowe drzewo nie mogło być aż takim problemem.
     – Dyktatorka nie rozumie? – zdziwił się, a ja dyskretnie przewróciłam oczami na przezwisko, którym to postanowił mnie obdarować. – Toż te wszystkie choróbska są właśnie przez to drzewo! Ciepło się zrobiło, ono zaczęło kwitnąć i wytwarzać jakiś... blask. W dodatku te kwiaty! Jakieś takie dziwne, fioletowe i zakrapiane. Kto to widział takie dziwactwo?
     – Dobrze – westchnęłam po chwili. – Gdzie ono jest, pamięta pan? Mógłby mnie zaprowadzić?
     – O, pewnie, że tak! – wyrzucił ręce w powietrze. – Chodźmy.
     W pośpiechu chwyciłam leżące na szafce futerko oraz czapkę i ubierając się, wyszłam, podążając za osadnikiem. Nie wyglądał na takiego, co kłamie, z resztą co by z tego miał. Pieprzony zamach stanu?
     – Tędy, tędy, szybciej – pośpieszał mnie, kiedy przedzieraliśmy się przez wszechobecne bagno. Jak tak dalej pójdzie, to zatonę wraz z moim domem i koniem. A taka wizja nie wyglądała najlepiej. Oczekiwałam czegoś innego? Tak, chyba.

     Wkrótce dotarliśmy do równoległej granicy lasu. Bagno było tutaj tak samo grząskie jak wcześniej, w żadnym wypadku nam to nie pomagało, ale mężczyzna był chyba wprawiony, bo stąpał po ziemi tak pewnie, jakby robił to corocznie.
      – Hm – wydawał bliżej nieokreślone dźwięki, drapiąc się po brodzie, kiedy ja szłam za nim, zamyślona. – Dałbym sobie rękę uciąć, że tu było! – woła, tym samym wyrywając mnie z letargu. Kucnął, przyglądając się dziwnie wyglądającemu kopcowi ziemi. Wydawało mi się, jakby drzewko stało właśnie tutaj. Ktoś postanowił je wykopać? Wziął do ręki trochę rozgrzebanej ziemi, nadal myśląc.
     – Gdzieś poszło – wzruszył ramionami, wstając.
     – Jak to „gdzieś poszło”? Słyszy się pan?
     – No tak. Poszło. Wędrujące drzewko.
     Westchnęłam, obejmując się rękoma. Uciekające drzewko, no tak, norma. Nic dziwnego.
     – Gdzie mam go szukać? – spytałam, ale mężczyzna wybałuszył oczy, posłał mi zdziwione spojrzenie, wzruszył ramionami i czmychnął na ścieżkę prowadzącą z powrotem do wioski, na co westchnęłam z irytacją. Zero pomocy.
      Pochyliłam się nad rozkopaną ziemią, odrzucając jej większe kawałki na bok. Nie łudziłam się, że coś znajdę, ale zawsze sprawiałam w ten sposób wrażenie, że coś robię, a nie tylko stoję bezczynnie patrząc się na zdewastowane runo leśne. Wyspa była duża, niemożliwym było, abym przetrzepała ją całą w poszukiwaniu jednego drzewka, które i tak zmienia swoje położenie.
     
     Wróciłam do domu nad wieczorem, kiedy zaczynało się ściemniać. Poszłam do szopy obok domu, gdzie tkwił w boksie wysoki wałach, w spokoju przeżuwając siano.
     – Hej, kolego – mruknęłam, wchodząc do niego, na co podniósł łeb, patrząc na mnie leniwie spod rzęs. Chwyciłam za kantar, zakładając mu go, a następnie wyprowadziłam na zewnątrz, na trawę, z dala od bagna. Zaczął ją skubać, kiedy czyściłam jego sierść drewnianym zgrzebłem z włosiem. Nie był brudny, na szczęście, nigdzie nie był zaklejony. Włożyłam na niego ogłowie, zapinając wszystkie paski, po czym szybko narzuciłam na grzbiet czaprak, podkładkę i siodło, podpinając popręg. Włożyłam lewą nogę w strzemię, a chwilę później siedziałam już na koniu, który zaczął iść stępem pomiędzy drzewami. Kompletnie nie wiedziałam gdzie powinnam się udać, nie miałam także planu, wiedziałam tylko, że powinnam przemierzyć las dookoła osady. Skierowałam kroki Ariela na granicę, napotykając się na strażników. Widocznie mieli patrol. Nie musieli mnie wylegitymować, wiedzieli kim jestem, więc jedynie skinęliśmy głowami na powitanie, a ja pojechałam dalej.

     Po godzinie krążenia między drzewami, które, tak na marginesie, wydawały mi się łudząco do siebie podobne, ujrzałam blask bijący z łodygi. Zaciekawiona, podjechałam bliżej, a im bardziej się zbliżałam, tym więcej wyłaniało się zza reszty gałęzi. W końcu moim oczom ukazały się fioletowe płatki kwiatów zakrapiane żółtymi kropkami. Nie miałam wątpliwości, że to właśnie był mój cel podróży - wędrujące drzewko. Zeszłam z końskiego grzbietu, pozwalając Arielowi podejść do strumyka niedaleko i napić się z niej wody. Miałam nadzieję, że drzewko jej nie otruło. Słyszałam, jak żłopie wodę, kiedy ja obchodziłam drzewko dookoła. Nie miało bardzo twardego pnia, dotykałam go przez wzięte z domu rękawiczki. Z siodła odpięłam zabezpieczoną siekierę, którą wzięłam na wszelki wypadek. W rzeczywistości, wystarczył by jakiś sztylet. Nie musiałam się nawet zamachnąć, aby to poleciało na ziemię, ścięte. Blask automatycznie wygasł, kiedy odcięłam je od korzeni, które, z kolei, wygrzebałam i wsadziłam do worka, zasypując ziemią niewielki dół po drzewku. Nie bardzo wiedziałam co z nim zrobić, więc po prostu podpaliłam, wcześniej taszcząc je w stronę strumienia. Kiedy płomienie pożarły drzewko i nadal nie dogasały, jednym ruchem nogi posłałam je do strumyka, gdzie zatonęło, tym samym gasząc ogień. Podparłam się rękoma o biodra, z zadowoleniem patrząc na swoją robotę.
     – To teraz wracamy do domu – odwróciłam się w stronę konia, który odpoczywał na tylnej, ugiętej nodze.
Ilość słów: 1067
Zaliczone: Tak
Nagroda: 4PD


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz