12 stycznia 2020

Od Lynn CD Derycka

     Ustawiałam miski na ziemi, gdy padało. Równie dobrze mogłabym mieć to daleko gdzieś, ale jeszcze nie chciałam umrzeć śmiercią tragiczną, tonąc we własnym domu przez przeciekający dach. Pewnie mogłabym ubiegać się o nowe lokum u Rady albo, chociażby, materiały i pomoc budowniczych, ale w pierwszym przypadku musiałabym przenosić wszystkie moje rzeczy, wątpliwym jest, abym miała stajnie dla Ariela, a w drugim - widzieli by warunki, w których mieszkam, co gorsze - grzebaliby w moim domu. Drogą dedukcji dochodziłam za każdym razem tylko do jednego wniosku - musiałam tu zostać. Nawet, jeśli w zimę zamarzałam, w lecie mało brakowało, aby strzechy stanęły w ogniu i nawet, jeśli w wiosnę i jesień dosłownie topiłam się we własnych czterech ścianach. Tym sposobem, nie mogłam nie przyjąć propozycji nieznajomego. Jest facetem, na pewno zna się na tym lepiej, niż ja sama. Pewnie słowo „naprawa” definiował lekko inaczej niż ja, dla mnie wystarczyło wtyknąć kamień w dziurę i było po sprawie.
     W pewnym momencie stołek, na którym stałam, zachybotał niebezpiecznie. Był prowizoryczny i składany przeze mnie, można było się domyślić, że nie wytrzyma mojego ciężaru, kiedy będę na nim stała, dodatkowo kiwając się na wszystkie cztery strony świata. Do moich uszu doszedł niebezpieczny dźwięk pękającego drewna, a chwilę później straciłam grunt pod nogami, lecąc w dół. Wystraszona, chwyciłam się czegokolwiek, co było akurat pod ręką, przez co rzeczy ze stołu pospadały na ziemię, razem ze mną, lądując na mojej klatce piersiowej. Czułam przeraźliwy, pulsujący ból w prawym łokciu, trudno było mi w pełni rozprostować rękę, a pech chciał, aby w tej samej chwili ktoś zaczął dobijać się do drzwi. Trochę trwało, nim wstałam, całkowicie ignorując leżące na podłodze graty i zalany sokiem obrus. Stołek ze złamaną nogą leżał gdzieś nieco dalej w drzazgach, a ja podniosłam się ze stęknięciem i podeszłam do drzwi.
     – Cześć – wykrzywiłam twarz w grymasie, masując łokieć. – Wejdź – odparłam.
     Omiotłam wzrokiem pomieszczenie i ku mojemu niezadowoleniu, zrobiony chwilę temu bałagan nie sprzątnął się sam, gdy na niego nie patrzyłam. Stołek leżał tak, jak wcześniej, w proszku, obrus dalej był zalany, a wszystkie rzeczy walały się po podłodze. Miałam nadzieję, że to go zbytnio nie zrazi, a nawet jeśli, to zawsze może zamknąć oczy. Albo wyjść, tak by było prościej, ale deszcz dalej padałby mi na głowę, a tego, rzecz jasna, nie chcemy.
    – Witaj, co się stało? – spytał, wchodząc do środka.
     – Nic – podniosłam zaplamiony obrus, rzucając go na kuchenny blat. Tym zajmę się kiedy indziej. – Potrzebujesz coś? Chcesz pić? – spytałam, zbierając wszystkie rzeczy z podłogi, a następnie ustawiłam je tam, gdzie leżały wcześniej, zanim postanowiłam się wywrócić. Kątem oka spojrzałam na samotnika. Wyglądał tak samo, jak te dwa dni temu, w ręce dzierżył jakieś narzędzia, których nazw nie znałam, bo gdzieżby inaczej?
     – Zakręcona jakaś dzisiaj jesteś. I tak. Kawę.
     – Kawę? – prychnęłam rozbawiona, związując żółtą wstążką włosy w kucyka. – Jesteśmy bóg sam jeden wie gdzie, a kawa kosztuje tu conajmniej tyle, ile dwie moje wypłaty.
     Podeszłam do blatu, opierając się o niego dłońmi. Fakt, niezbyt miałam coś, cokolwiek do zaoferowania, ale nikt nie powinien spodziewać się cudów po losowej osadniczce, która zarabiała tyle, ile kot napłakał.
     – No cóż.. To herbatę, jeśli możesz. Będę wdzięczny – powiedział, miałam wrażenie, że nieco zmieszany, rozkładając swoje narzędzia.
     Wzruszyłam tylko ramionami, przygotowując herbatę. Za moimi plecami rozbrzmiewał stukot jego... męskich rzeczy do naprawy mojego dachu, a zagotowana woda parowała, gdy wlewałam do niej zioła. Chwilę później dwie herbaty w dużych kubkach były gotowe, więc przysiadłam przy stole, stawiając je na nim.
     – Proszę – popchnęłam naczynie w jego kierunku, gdy ten przyglądał się ścianom i dachowi. – Tragedia, co?
     – Tragedia to nie – chwycił kubek obiema dłońmi. – Ale naprawa mi trochę zajmie – podsumował, na co przytaknęłam.
     – Pojadę w tym czasie do wioski po jedną rzecz, nie obrazisz się? Szybko wrócę – powiedziałam, łapiąc po drodze końskie, skórzane ogłowie z wieszaka.
     Gdy się zgodził, wyszłam z domu rzucając jeszcze „nikt się tu nie zapuszcza, ale jeśli, to krzycz, że nikogo nie ma w domu”. Poszłam żwawym krokiem do szopy, ciesząc się w duchu, że Ariel został wyczyszczony dzisiaj rano. Takim sposobem, tylko przeczesałam go z kurzu, wyczyściłam kopyta i nakładając ogłowie, wskoczyłam na jego grzbiet. Nie traciłam czasu na siodłanie, jazda na oklep była równie przyjemna, co w siodle, a że końskie plecy były w dobrym stanie, tak uznałam, że nic złego nie powinno się stać.

     W wiosce byłam jakieś dwadzieścia minut później, ale nic nie mogłam obiecać, skoro najprawdziwszy zegarek widziałam szmat czasu temu. Osadnicy schodzili mi z drogi, kiedy Ariel stąpał ciężko po ziemi, a jego kopyta odbijały się ze stukotem od kamiennej powierzchni. Zmierzałam do urzędy Rady, gdzie czekała na mnie moja wypłata. Gdy ten napomknął o kawie, przypomniało mi się, że jeszcze jej nie odebrałam i mój humor skutecznie się poprawił. Kiedy dotarłam na miejsce, przywiązałam konia do słupka, gdzie zaczął pić wodę z zainstalowanego obok poidła, a sama wkroczyłam na teren Rady. Przeszłam do niewielkiego pomieszczenia pełniącego funkcję recepcji, gdzie miła kobieta, wilkołaczka, pokierowała mnie do odpowiedniego stanowiska. Kolejka nie była długa i po podaniu swoich podstawowych danych, kilkanaście minut później wyszłam z budynku, w ręce trzymając rulonik z pieniędzmi. Podeszłam do konia, odwiązując go i chwilę później siedziałam już na jego grzbiecie.
     Następnym naszym przystankiem był targ. Skierowałam się do odpowiedniego namiotu, prowadząc za sobą olbrzymiego konia. Na całe szczęście, zmieścił się do jego wnętrza i jeszcze kilka wolnych centymetrów unosiło się nad jego głową.
     – Poproszę kawę – powiedziałam do handlarki. Ta chwilę później zarzuciła mnie milionem wymyślnych, najróżniejszych nazw, na co skrzywiłam się jedynie, robiąc dość głupią minę i powiedziałam „najtańszą, ale dobrą”, więc wręczyła mi takową. Chyba. Zadowolona dałam jej należną sumę, wycofując się razem z Arielem z namiotu. Ten skubał po drodze jakąś starą babę, która zrugała go, uderzając po chrapach. Odsadził się nieznacznie, kiedy wsiadałam, a chwilę później wracaliśmy już do domu. Byłam w nim kilkadziesiąt minut później, dzierżąc w ręce prezent dla mężczyzny za jego pomoc. Domyślałam się, że nie miał innych pieniędzy niż ukradzione, więc postanowiłam, że dodatkowo wręczę mu tyle drobnych, na ile mój stan portfela na to pozwala. Bo czapki to nie chciał. Ta jego to pewnie też kradziona.

Deryck?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz