6 stycznia 2020

Od Bezimiennego do Kat

To był wyjątkowo burzliwy czas. Wszystko to irytowała. Od dawna nie miał tak złego nastroju. Wściekał się o dosłownie wszystko. Pierwszym i czołowym napędem jego złości była wciąż i wciąż nieszczelna aparatura. Pierwszy raz od bardzo dawna chciał upędzić wino z resztek, bimber powoli zaczynał mu brzydnąć. Nie mógł zdobyć ani samodzielnie stworzyć odpowiedniej rurki odprowadzającej winiarskie wyziewy. Cały czas, bez przerwy za każdym razem dostawał się do środka tlen i wszystko gniło. Cała praca na marne! Drugim był oczywiście cały świat. Słońce świeciło zbyt jasno, oślepiając go, a nadal zbyt chłodno. Wszelakiego rodzaju bestie bez ustanku nawiedzające jego tereny. Fałszujące ptaki. Robale wybudzające się ze snu. Niedobór materiałów, by wykuć kolejny miecz, sztylet czy element pancerza, czy w końcu on sam. Colette był trzecim, ostatnim powodem własnego wkurwienia. Nie mógł już wytrzymać, to było ponad jego siły. Chyba zaczynał już powoli świrować od pobytu na tej przeklętej wyspie. W dodatku ten głód, nieznośny. O krew wołał każdy cal jego ciała, każda komórka z osobna i wszystkie razem. Nie do zniesienia.

Siedział na krześle z twarzą zatopioną w dłoniach. Dlaczego czuł się aż tak okropnie? Znów był całkiem sam, z tymi wszystkimi uwięzionymi w krypcie duszami. Nie... Nie, nie, nie, nie może dać się tak łatwo. To przecież nic takiego. Zaklinał los, że to tylko chwilowe załamanie i, choć ateista, modlił się do wszystkich bogów, żeby to była prawda. Co było w tym miejscu tak łamiącego wolę? Świadomość, że to początek końca? Nie, komu na tej wyspie naprawdę zależy na życiu? Wola przetrwania tutaj to wyłącznie nakaz ciała, tej resztki ludzkiej natury. Może właśnie samotność była tak dobijającą? Też nie, w każdym momencie mógłby pójść do osady i błagać, by co przyjęto. Sam wybrał sobie taki los, a tak naprawdę od zawsze był sam.

Mieszanka żalu i wściekłości, zwłaszcza nie posiadająca logicznej przyczyny, była czymś, czego nie znosił najbardziej.

Nagle poderwał się z miejsca, niemal wywracają krzesło. Mebel z głuchym jękiem posunęło się do tyłu, przed wywróceniem, uratowała go ściana.

Potrzebował w jakiś sposób rozładować to całe burzące się w nim emocje. Nerwowo krążąc po pomieszczeniu, bił się z własnymi myślami. Był środek dnia, o tej porze raczej nie znajdzie drzemiących zwierząt, a przecież nie chciał zabijać. Nie był potworem! Nie był, prawda? W końcu butnym krokiem ruszył ku wyjściu. Na korytarzu nie wytrzymał, uderzył pięścią w goły kamień, po raz kolejny zdzierając sobie skórę z knykci do krwi. Uderzał był w nią już tyle razy, że został tam już ślad zaschłej krwi, której nigdy nie czyści, zupełnie jakby miała mu coś przypominać, choć sam nie był pewny co. Odsunął kamień zasłaniający wejście. Jak zwykle pozostawił jednak szparę, by móc spokojnie wrócić.

Idąc w głąb lasu, nagle wziął się pod boki. Zmacał biodra, uda i wszystkie kieszenie. Jaki cudem po takim czasie mógł w dalszym ciągu zapominać o sztylecie czy jakiejkolwiek innej linii obrony? Miał przecież tyle mieczy i umiał się nimi posługiwać. Westchnął ciężko, nie miał zamiaru teraz się wracać. Takie nadłożenie drogi zdenerwowałoby go jeszcze bardziej niż sama świadomość sklerozy. Zresztą nic mu nie będzie! Jest przecież zmorą, to świetna modyfikacja defensywna, w razie czego po prostu zmieni się w ten przerażający cień. Jest w stanie wtedy uniknąć chyba każdego ataku. Na dobrą sprawę nie miał jeszcze okazji tego naprawdę przetestować i chyba nawet nie chciał mieć mu temu sposobności.

Musiał w końcu napić się krwi to uczucie nie było czymś, co można ot, tak zignorować. Trawiło go od środka, wypalał wewnętrzny ogień. W pewnym momencie wytężył zmysły, kroki stawiał znacznie ostrożnie, starał się znaleźć jakąś ofiarę. Nie było wyjścia, od rana w powietrzu wyczuwał zapach krwi, wisiała nad nim śmierć, ale to on nią dzisiaj będzie.

W końcu poczuł. Sarna, młody samiec. Mężczyzna nie wiedział jak dziękować za tak szybkie wytropienie go. Ilość krwi, jaka płynęła w tym rogaczu, była wystarczająca, by się najadł i miał spokój na dłuższy czas. Sama skóra i mięso także mogły się przydać.

Bez cienia litości w ruchach i niemal całkiem martwych już oczach, dopadł bezbronną sarnę. Białka oczu Bezimiennego przekrwiły się, w źrenicy błysnęła jakaś niewypowiedziana iskra, gdy jego kły zatopiły się w szyi zwierzęcia. Chwila minęła, nim wychłeptał zeń całą krew. Był łapczywy, jak zwierzę. Nie kontrolował tego. Po prostu pił. Czuł, jak stróżka krwi wypływa mu z kącika ust. Jak brązowa sierść farbuje się szkarłatem. Każde jednak przełknięcia posoki przynosiło mu tak wyczekiwaną ulgę.

Musiał się pośpieszyć, nie miał nic ostrego przy sobie, a musiał jak najszybciej usunąć wnętrzności z suchego już zwierza. Pakując go sobie na ramiona, ruszył ku swojej kryjówce. W drodze przeszło mu przez myśl, że może to jednak głód tak go gnębi, ostatnimi czasu sporo strawił na walce z nim.

Powróciwszy, nieco zdenerwowany spojrzał na kamień, naprawdę zostawił aż tak wielką przerwę? Nie przypominał sobie, wydawało mu się, że taką jak zwykle, byle tylko wsunąć dłoń.

Rzucił martwe truchło pod wejściem. Zbierając w sobie siły, odsunął kamień, by móc dostać się do środka. Wciągnął sarnę do korytarza. Sam przeczuwając jakby większą obecność niż tylko tą należącą do zalegających tu zwłok, wszedł do głównego pomieszczenia, w którym najczęściej urzędową. Ku jego najszczerszemu zdziwieniu, przy jego stole, na jego krześle, pijąc z jego kubka, jego bimber, siedziała jakaś obca kobieta. W jednej chwili znów krew w nim zawrzała.

— Kim ty u diabła jesteś? — spytał, stając w wejściu. — I co tutaj w ogóle robisz?

Miał dość, od jakiegoś czasu wszyscy ładowarki mu się do domu. Wpadali przez zwalony strop lub wchodzili jak gdyby nigdy nic. Krypta chyba jednak nie była takim świetnym pomysłem na kryjówkę. Może popełnił błąd?

Brunetka wydawała się całkiem niewzruszona jego obecnością czy tym bardziej pytaniem. Więcej, wyglądała zupełnie, jakby się zadomowiła.

— Odpowiesz mi w końcu? — spytał po chwili, nieco groźniejszym tonem.

Jednak i to nie zdawało się robić na niej większego wrażenia. Jak on nie znosił takich ludzi.

Nieznajoma jedynie uraczyła go spojrzeniem jeszcze bardziej pozbawionych życia oczu. Nie spuszczając z niego wzroku, wzięła kolejny łyk z kufla, krzywiąc się przy tym nieznacznie, zupełnie jakby mówiła „paskudne”. W tej chwili i mężczyzna miał ochotę przywołać na twarz jakiś grymas, by dać tym samym ujście wyrazowi, że owa siedząca przed nim kobieta jest nieproszonym gościem. Powstrzymał się jednak.

Nieoczekiwanie jednak pełne różowe usta kobiety rozciągnęły się w delikatnym uśmiechu, cała jej twarz jakby pojaśniała. Jej mina wydawała się Colette'owi dość dziwną. Zupełnie jakby nie mogła wytrzymać z pozbawienia przyprawionego dumą z siebie, ale coś blokowało ją przed jawniejszym okazaniem tego. Nie rozumiem — przeszło mu przez myśl.



Kat?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz