31 stycznia 2020

Od Filemony CD Raven

— Nie możesz ze mną iść, bo jesteś za młoda! — warczała rozeźlona, naśladując zarozumiały i wyniosły ton głosu Bonifacego. — A pieprz się, stary gnoju! Będziesz jeszcze coś chciał!
Kopnęła ze złością zagrzebany w piachu kamień. Wzleciał w powietrze jak wypuszczony z klatki ptak, rozciągnął za sobą szeroki, złoty ogon piasku, a potem z impetem runął w głąb wody. Rozległ się przytłumiony plusk, który rozzłościł ją jeszcze bardziej.
Zatrzymała się raptownie, odwróciła się na pięcie i wbiła mordercze spojrzenie w miejsce, gdzie kamień zatonął, jakby to wszystko była jego wina. Do granic możliwości nadęła policzki i ostre doliny zmarszczek przecięły jej czoło; jaskrawe plamy czerwieni prawie w całości pokryły dziecięcą buźkę. Wyraźnie siłowała się z własnym sumieniem, zgrzytała zębami, jakby miała zamiar puścić najdłuższą i najobrzydliwszą wiązankę przekleństw w całym jej życiu, ale udało jej się wydać jedynie rozjudzony charkot brzmiący jak dźwięk na skraju wrzasku a płaczu. W furii zacisnęła dłonie w pięści, aż krzywo spiłowane paznokcie wbiły się boleśnie w skórę.
— Nienawidzę cię! — Tupnęła wściekle nogą i pomaszerowała dalej wzdłuż wybrzeża, taszcząc na plecach rozpadający się w szwach plecak ze zwierzęcej skóry.
Bonifacy nie powinien jej w ten sposób traktować. Była dzieckiem, prawda, ale nie małą, porcelanową laleczką, która całe życie spędziła uczepiona matczynej spódnicy. I tym bardziej nie powinna  teraz nabierać przyzwyczajeń do wygody, gdy jej życie obróciło się do góry nogami. Na wyspie wszystko stanowiło zagrożenie. Gdzie by nie spojrzała, ktoś lub coś czyhało na jej życie, oblizując się ze smakiem na myśl o świeżym, młodym mięsku. Bonifacy nie zawsze będzie w stanie ją obronić i jeśli sama się nie nauczy o siebie dbać, nikt jej nie przyjdzie na pomoc. Świat to okrutne i bezwzględne miejsce. Nie miało litości wobec błagań, a nawet jeśli – wolała dać się poćwiartować, niż prosić o łaskę.
— Mogą iść się wypchać razem z Bonifacym. — Charknęła i splunęła z gniewem prosto w wodę dla podkreślenia wagi swoich słów.
Woda jednak niczym się nie przejmowała, jej lustro leniwie pulsowało czule ugłaskane przez pierzaste skrzydła wiatru, który niespiesznie toczył się przed siebie. Jak zmęczony, ale kochający ojciec poganiał źrebięta z białej piany, a ich grzywy ospale obmywały brzeg; chrapami szumiały urokliwą kołysankę, pęciny wesoło chlupotały przy każdym skoku. W oddali zażartą, wrzaskliwą dyskusję toczyło stado mew, przycupnąwszy na oddalonych od brzegu wysepkach z kamieni.
Filka zaciągnęła się słonym zapachem morza; odetchnęła głośno i głęboko, jakby wyrzucała z płuc całą złość.
Od kołyski marzyła, żeby zobaczyć morze, a gdy wreszcie miała je w zasięgu ręki, nie umiała się cieszyć. Zawsze jej się wydawało, że będzie pachnieć wolnością, nieskończonym pięknem i dziką ekscytacją – stanąć wobec coś tak ogromnego wydawało się zaszczytem. Tymczasem jedyne, co jej towarzyszyło to paskudny, gorzkokwaśny posmak ciasta, które upiekły z babcią rok temu, a potem zabrały je ze sobą na piknik nad równie paskudnym, zarośniętym i brudnym jeziorem. Serce Filki trzepotało jak ptaszyna spragniona powrotu do domu. Lazurowe zwierciadło morskiego olbrzyma wyglądał jej na nędzną klatką wobec marnego, ale pełnego wspomnień jeziora z rodzinnej wsi.
Poprawiła plecak, wcisnęła dłonie w za duży zimowy kożuch i podreptała dalej z nisko zwieszoną głową.
Co kilkanaście metrów przystawała na brzegu i wyciągała z wody muszle, bursztyny, algi, wodorosty i pozostałości po statkach: sznury, kawałki drewna, zepsuty kompas, szczątki ubrań. Przednia rozrywka. Bonifacy zapewne w tym samym czasie zapuszczał się w głąb wyspy na polowanie, podczas gdy ona zbierała bezużyteczne klamoty wyrzucone na plażę. Wdrapała się na najbliższy głaz. Przycisnęła dłoń do czoła, promienie słońca ostro cięły po niebie i biły w oczy. Rozejrzała się dookoła, aż jej wzrok natrafił na majaczącą pomiędzy skałami w oddali sylwetkę.
Z gardła Filki wydobył się pisk. Zawirował w powietrzu jak dzika strzała i rozniósł się echem, płosząc zebrane na kamieniach ptaki. Potknęła się o własne nogi, niemalże spadła z głazu, ledwo zdążyła chwycić się dłońmi i odzyskać równowagę.
Chwilę potem prędko ześlizgnęła się z kamienia i popędziła, ile tchu w płucach.
Oddech stanął jej w piersi na widok leżącej nieruchomo kobiety, której głowę otaczał zabarwiony na czerwono piasek. Przerażone spojrzenie Filki przebiegło po bladej twarzy, sinych ustach i szyi, aż skupiło się na powoli wznoszącej się i opadającej piersi. Spłynęła na nią gwałtowna fala ulgi, która jednak szybko została stłumiona kolejną dawką strachu. Pospiesznie zrzuciła z ramion plecak i wyciągnęła z kieszeni nóż myśliwski, który zabrała rano Bonifacemu. Rozcięła nim swoją lnianą sukienkę u dołu i oderwała grube pasmo materiału.
Wyciągnęła dłonie, aby delikatnie unieść głowę kobiety, gdy ta nagle otworzyła oczy i pierwsze, co popłynęło z jej ust to soczysta groźba. Filka spłoszyła się, ale hardo trzymała rezon.
— Co to za różnica? — fuknęła naburmuszona.
— Jeśli dobrze odpowiesz, może mniej zaboli, gdy cię dorwę — wycharczała słabo kobieta, zanim znów zaniosła się kaszlem; wypluwała piach i wodę, próbując się podnieść na łokciach.
— Nie bawię się w zgadywanki. Nie wierć się tak, próbuję ci posklejać czaszkę — mruknęła niezadowolona Filka; wyciągnęła dłonie z zerwanym kawałkiem materiału, lecz nieznajoma gwałtownym ruchem odtrąciła ją i posłała jej przerażająco zimne spojrzenie.
Spojrzenie, które trafiało prosto w duszę, czytało z człowieka jak z otwartej księgi.
— Jeszcze raz mnie dotkniesz, a trzeba będzie sklejać twoją.
— Chyba że szybciej się wykrwawisz. Nie wiadomo, jakich obrażeń doznałaś.
— No proszę, przeszła w szkole kurs pierwszej pomocy i myśli, że już wszystko wie. — wysyczała przez zaciśnięte w wężowym uśmiechu usta.
Struga krwi spłynęła na blade czoło i wydrążyła drogę przez policzek.
— Chyba lepiej, że znalazł cię ktoś, kto chociaż przeszedł kurs pierwszej pomocy — wymamrotała speszona.
— Wybawicielka narodów! — Usłyszała w odpowiedzi prychnięcie nasączone pogardą.
— A wolałabyś kogoś, kto by sobie zrobił z ciebie podwieczorek?
Powietrze przeciął głośny, cierpki śmiech brzmiący jak wicher tnący przez górskie zbocza, jak pomruk burzy późną nocą na morzu, jak warczący szept polującej zwierzyny. Pochyliła się nad Filką. Twarz kobiety wykrzywił trudny do rozszyfrowania grymas. W połowie przypominał niepokojąco dziki uśmiech drapieżnika, a w połowie litościwe spojrzenie, jakby było jej żal dziecięcej naiwności.
— Tylko by spróbował, a następnego dnia obudziłby się w ciemnym, zimnym grobie kilka metrów pod ziemią i czekałby, aż podwieczorek zrobią sobie z niego robale.
Filka przełknęła ślinę, czuła się jak motyl przyszpilony do tablicy korkowej. Kobieta nagle wydała jej się trzy razy większa i trzy razy silniejsza.
— Wracaj do domu i przestań wściubiać nosa w nieswoje sprawy.
— Przyznaj, że po prostu się mnie boisz.
— Jakiegoś smarkacza? Przeceniasz swoje możliwości.
— Nie przeceniam, wątpię w twoje.
— Tym lepiej, nie spodziewasz się, na co mnie stać.
Gdy zapadła chwila milczenia i urażona Filka odwróciła wzrok, nieznajoma spróbowała podnieść się jeszcze raz. Zaparła się łokciami o piasek, a jej twarz wykrzywił grymas bólu.
Filka z miną wielkiej wielmożnej pani sięgnęła po swój plecak i po chwili przekopywania się między gratami, które nazbierała na plaży, wyciągnęła mniejszą, skórzaną sakwę, która dźwięcznie pobrzękiwała przy każdym ruchu. Wyłowiła z niej małą fiolkę z jaskrawoniebieskim płynem. Wysunęła dłoń w stronę kobiety.
— Pewnie boli, co? — mruknęła.
Kobieta spojrzała na nią spod zmarszczonych brwi.
— Co próbujesz mi wcisnąć?
— Lek przeciwbólowy.
— Skąd to masz?
Filka oblizała nerwowo suche i popękane usta smakujące morskim powietrzem. Uciekła spojrzeniem w bok.
— Ukradłam poprzedniemu szamanowi — burknęła ledwo wyraźnie. — Jest dosyć silny.
Kątem oka zerknęła na nieznajomą; nie wyglądała na przekonaną, więc ściągnęła korek i upiła niewielką część leku. Był paskudny, pozostawiał na języku okropny, cierpki smak, ale nigdzie się bez niego nie ruszała z domu, bo był cholernie przydatny. Otarła rękawem kożucha usta, po czym podsunęła fiolkę kobiecie. Przyjęła ją z dużą dozą niechęci i podejrzliwości, ale wypiła jej zawartość – na raty, z długimi przerwami.
— Jesteś osadnikiem czy samotnikiem? — spytała Filka, przerywając niezręczną ciszę i jeszcze raz spróbowała zbliżyć się do kobiety, żeby owinąć jej głowę pasmem z sukienki.
— Co to za różnica? — Spojrzała na Filkę kątem oka. — Cholera, luźniej! — syknęła, zaciskając szczęki.
Filka podskoczyła zaskoczona, ale poluzowała prowizoryczny bandaż.
— Nie wiem, czy mogę zabrać cię do osady, najprędzej tam udzieliliby ci odpowiedniej pomocy — odparła.
— Nie potrzebuję jej.
Filka zaczesała za ucho brudne od piachu włosy.
— Więc mogę zabrać cię do mojego domu. — Zerknęła nieśmiało na kobietę. — Jest w środku lasu, w pewnej odległości od osady. Nie znam się na medycynie, ale mogę ci dać suche ubrania i pomóc z opatrunkami.
Pomiędzy nimi zapadła głucha cisza, którą nie wypełnił nawet łagodny szum bijącej w brzeg piany i ostry gwizd wiatru szarżujący między skałami. Filka poczuła się, jakby kolejny raz prosiła Bonifacego, żeby zabrał ją ze sobą i zaraz usłyszy kolejną dawkę kazań, że jest zbyt zuchwała, że za dużo sobie wyobraża, że nie poradzi sobie nawet przez jeden dzień. Odetchnęła cicho przygotowana na odmowę i powoli podniosła się z piasku.
— W porządku. — Usłyszała nagle.
Zastygła w bezruchu z ręką wyciągniętą w stronę leżącego obok plecaka.
— Co? — wydukała, sądząc, że się przesłyszała.
— W porządku — powtórzyła kobieta. — Prowadź.
Niewiele wystarczyło, by twarz Filki rozjaśnił podekscytowany uśmiech. Zrobiło jej się tak lekko na duchu, że miała ochotę skakać i śmiać się w głos, lecz jej entuzjazm ochłodziło srogie spojrzenie kobiety. Opanowała się i szybkim ruchem zarzuciła plecak na ramiona.
— Dasz radę chodzić? — spytała, zarzucając rękę kobiety na swoje barki i pomagając jej podnieść się z piachu.
— Mam nadzieję.


To pierwszy raz, kiedy próg Magdaleny przekroczył ktoś inny niż Filka czy Bonifacy. To, że żadne z nich nie spodziewało się gości, było widać już na pierwszy rzut oka.
Niewielka, drewniana chatka składała się z trzech izb, z czego jedną umieszczono na piętrze, a wejście do niej prowadziło przez schody zbudowane na zewnątrz. Filka nie miała do niej dostępu podczas nieobecności Bonifacego, drzwi zamykał na klucz, a klucz zabierał ze sobą. Do dyspozycji zostawały jej zatem tylko dwie izdebki na parterze.
Łokciem otworzyła drzwi, zawiasy wydały cichy, bolesny skowyt brzmiący jak nieśmiałe powitanie. Już od wejścia uderzył Filkę silny, duszący zapach ziół i dymu. Pomogła kobiecie dokuśtykać do umiejscowionego na środku izby podłużnego stołu z krzywo i grubo ciosanymi ławkami po jego obu stronach. Usadowiła ją na jednej z nich, po czym odwróciła się, aby z trzaskiem zamknąć za sobą drzwi. Pomieszczenie to pełniło funkcję pokoju dziennego, jadalni, sypialni i przedsionka zarazem. Było niewielkie i wydawało się ciasne przez za duży na dwie osoby, wyszczerbiony w rogach stół i upchnięte pod oknem w przeciwległej ścianie wąskie łóżko. Wyściełano je wielokrotnie cerowanym kocem i uklepaną poduszką, z której wychodził ptasi puch. Obok niego ustawiono masywną, drewnianą skrzynię z zepsutym zamkiem, a na niej balię z tarką do prania. Tuż pod sufitem rozpięto dziesiątki grubych sznurów, z których zwisały pęki suchych roślin.
Druga izba była tak mała, że zmieścić się w niej mogła tylko jedna osoba. Całą przestrzeń zajmowało kilka niedużych szafek z drewna i palenisko umieszczone we wnęce w ścianie połączonej z kominem do odprowadzania dymu. Na żeliwnym haku wisiał mały kociołek z gulaszem.
— Jesteś głodna? — spytała kobietę, przeszukując szafki w poszukiwaniu maści przyspieszającej gojenie ran oraz bandaży.

Raven? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz