2 stycznia 2020

Od Lynn do Tenebrisa

Co zrobić, jeśli ktoś przeszkadza ci w pracy? Pozbyć się go. A co, jeśli to jest Renard? Wtedy zostaje ci tylko jedno - wyjść z pracy. Nie ma innego wyjścia, kiedy ten sterczy nad tobą jak kat nad duszą. Pech chciał, aby odwiedzał Melody akurat dzisiejszego dnia.

Tak też robię w ten słoneczny, styczniowy dzień. Wiosna powoli wkracza do wioski, przez co śnieg się topi i wszystko pogrążone jest w grząskim błocie. W szczególności okolice mojego domu. Mimo, że mieszkam tam z wyboru, to nikt nie powiedział mi ani słowa o tamtejszym bagnie, kiedy wybierałam miejsce zamieszkania. Powietrze jest rześkie, nie ma już mrozu, a słońce delikatnie nam przyświeca, co jak najbardziej mi odpowiada. Zima tego roku była niezwykle mroźna i co jak co, ale mając do dyspozycji mokre drewno i jeden, mały kominek na cały dom, dość ciężko było przez nią przebrnąć. Kicham głośno, ubierając królicze futerko. Nakładam na głowę różową, wełnianą czapkę z pomponem, czując jak jej pompon podryguje w rytm moich kroków, kiedy opuszczam chatkę Melody. Chłodne powietrze kręci mnie w nosie, a za duża o kilka rozmiarów czapka ciągle zsuwa się na moje oczy, skutecznie blokując widzenie. Idę przez zatłoczony rynek, na którym porozstawiane są namioty handlarzy. Ci głośniejsi przekrzykują resztę, ktoś się rozpycha, ktoś jedzie z pokracznym, drewnianym wózkiem i gubi po drodze swój towar. Panuje chaos, zgiełk i gwar, kiedy próbuję przedostać się na drugą stronę targowiska.
– Ej, panienko, skusisz się? – pyta mnie kobieta w podeszłym wieku, wyciągając w moją stronę rękę z ziołami, na co kręcę głową, wymijając ją.

Każdy chce wepchnąć mi swój towar, a ja za każdym razem jestem tak samo niechętna. Prę naprzód, aż w końcu wychodzę z tłumu na ubłoconą ścieżkę prowadzącą do ogólnodostępnej stajni.

– Daniel?! – wołam, przekraczając jej próg. Pracuje tu, a więc gdzie jest?

W końcu wychodzi zza ściany, dzierżąc widły w prawej ręce. Więc to tutaj jest. Poprawia swoje kręcone włosy, jest ubrany w zwykłą koszulę z krótkim rękawem, mimo że jest jeszcze chłodno.

– Chciałam odebrać konia – mówię, gdy patrzy na mnie pytająco. – Ariela.

Kiwa głową.

– Jest na wybiegu – mówi, na co wzdycham, wychodząc ze stajni. Swoje kroki kieruję na pastwisko i przechodząc pod jego ogrodzeniem, krzywię się, kiedy moja noga zatapia się w błocie. Pole jest ogromne, więc znalezienie mojego konia zajmuje mi dobre kilkadziesiąt minut, a kiedy ten mnie zauważa, rusza galopem w moją stronę, rżąc. Wznoszę oczy do nieba, przeklinając wszystkie bóstwa, kiedy zza zaschniętego błota nie widać ani grama jego sierści. Głaszczę go, chociaż pewnie nawet tego nie czuje, pokryty skorupą błota i trawy. Jego szczotki nad kopytami są w opłakanym stanie, więc ruszam szybko do konowiązu, gdzie Ariel zaczyna skubać siano, a ja w tym czasie nalewam wody do wiadra. Po drodze chwytam gąbkę i moczę ją, po chwili przykładając do szyi konia. Na szczęście mam tutaj derkę, więc jestem pewna, że nie zachoruje po takim generalnym czyszczeniu. Każdy płat błota schodzi po kilkurazowym przetarciu go gąbką, a ja coraz bardziej się denerwuję. Byłabym już w domu, a muszę sterczeć tu, na tym zimnie i babrać się w błocie.

Przekładam wiadro w inne miejsce, przy czym jest ono takie ciężkie, że mało brakuje, aby mój kręgosłup złamał się w pół albo i w kilku miejscach naraz. Kucam, pochylam się nad pęciną Ariela, kiedy do moich uszu dochodzi szybki dźwięk kroków. Jest taki niespodziewany, że ja, skupiona i pewna, że jestem tu sama, wstaję na równe nogi i cofam się. Czapka nasuwa się na moje oczy, przez co nic nie widzę, moja prawa stopa ląduje w wiadrze z wodą. Z moich ust wydobywa się krótki, głuchy i urywany krzyk, kiedy upadam plecami do ziemi. Jęczę, jestem przemoczona,

woda jest brudna, a Ariel macha łbem i kręci się niespokojnie. Poprawiam czapkę, zdenerwowana. Moim oczom ukazuje się wysoki, blady i szczupły mężczyzna, którego nie znam.

– Popatrz co zrobiłeś! – krzyczę.


Tenebris?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz