2 stycznia 2020

Od Lynn CD Derycka

Gdyby ktoś powiedział mi, że pierwszego stycznia będę taszczyć cały mój leśny łup w postaci drzew do rozwalającej się chatki, zamieszkując wyludnioną wyspę pełną dziwnych stworzeń, spotkałby się z moim gromkim śmiechem i gratulacjami tak bujnej wyobraźni. Kiedy upuszczam gałązki w miejscu przeznaczonym na drewno, dochodzi do mnie beznadzieja tej sytuacji i nie da się ukryć, że jestem niepocieszona. Jaka normalna szesnastolatka byłaby w stanie przeżyć, mieszkając sama, w nieogrzewanym domu z dziurami w dachu i bez regularnych, ciepłych posiłków? Chyba tylko ja. W kominku rozpalam całe, nie wiem ile minut, bo nie mamy zegarków, ale w każdym razie - długo i namiętnie. Każda najmniejsza iskierka gaśnie szybciej, niż zdążam przytknąć ją do gałązki. Udaje mi się, kiedy nie mam już nadziei, a w mojej głowie kiełkuje tragiczna wizja mojej śmierci z zamarznięcia. Siadam wygodnie na kanapie, przykrywając nogi kocem. Z półki obok zdejmuję niedokończone spodnie i zaczynam kolejny splot.
 Wyglądają na ciepłe i mam nadzieję, że takie też są. To najdroższy materiał, na jaki mogłam sobie pozwolić, a co za tym idzie - to nie byle co. Po kilkudziesięciu minutach wyciągam przed siebie ręce, rozciągając się, a pojedyncze kosteczki w moim ciele głośno strzelają. Zrzucam z siebie spodnie, koc, nicie, po czym wstaję na równe nogi, podchodząc do półki. Mam na niej kilka skończonych projektów, w tym neonową, wełnianą czapkę w kolorach zieleni i czerwieni, w kratkę. Na jej czubku trzęsie się pompon i gdyby nie kolor i wielkość, byłaby taka sama, jak moja. Nie zastanawiam się długo, tylko biorę ją do ręki, po chwili wpychając w kieszeń płaszcza, w który jestem akurat ubrana. Kieruję się do kuchni, zbliża się wieczór. O ile moje survivalowe umiejętności sięgają dna, tak podpalić kawałek drewna jeszcze potrafię. Do dwóch kubków wsypuję zioła i wlewam wodę do garnka, czekając aż ta się zagotuje. Moje długie paznokcie wybijają nieznany rytm na drewnianym, prowizorycznym, kuchennym blacie, kiedy czekam w zniecierpliwieniu na wodę. Kiedy zalewam herbatę, przez okno (będące akurat naprzeciwko mnie, w zasięgu wzroku) widzę zmierzającego mężczyznę. Idzie w stronę mojego domu i dziwię się, że się na to zebrał. Dobrze zdaję sobie sprawę z tego, że aura roztaczająca się dookoła mnie i domu jest momentami nie do wytrzymania. Nie robiłabym tej herbaty, ale skoro obiecałam, to dziwnie byłoby sterczeć pośród bagna z pustymi rękoma. Chwytam kubki w obie dłonie, plecami otwieram spróchniałe drzwi i staję na zewnątrz.

– Cześć – mówię, wciskając kubek w jego ręce. – Uważaj, gorący – dodaję po fakcie.

– Witam... Szybka jesteś, nie spodziewałem się od razu kubka z kawą. Dziękuję – uśmiecha się i upija dwa łyki.

Nigdy nie byłam dobrą kucharką, ale mężczyzna nieznacznie podbudowuje moje ego, kiedy nie krzywi się, a zamiast tego dzielnie pije mój wytwór.

Wzruszam ramionami na jego słowa, wkładając wolną rękę do wypchanej kieszeni i grzebię w niej dłuższą chwilę, aby wyjąć czapkę.

– Uznałam, że może ci być zimno w uszy – wręczam mu wełnianą, neonową czapkę poruszając zachęcająco jej pomponem. – Jest spersonalizowana. Ładna?

Jeśli mu się nie spodoba, to po prostu ją zabiorę i sprzedam. To zawsze byłyby dodatkowe pieniądze, a tak? Oddaję czapę jakiemuś podrzędnemu samotnikowi. Kiedy mu ją podaję, ten uśmiecha się, patrząc mi w oczy, a po chwili obejmuje kubek rękoma.

– Bardzo ładna, jednak mam swoją. Mimo tego rzadko ją noszę. Tobie przyda się zdecydowanie bardziej moja droga.

Czyli jednak jej nie chce. Prycham, marszcząc czoło.

– Nie to nie – wzruszam ramionami. – Ja mam swoją. Różową – dodaję, kiedy w krzakach niedaleko słyszymy szelest inny, niż to zazwyczaj jest. Patrzę zainteresowana w tamtą stronę, od razu współczując temu komuś. Tu jest takie bagno, że wystarczy jeden źle postawiony krok, a zapadasz się w dół.

– Cóż to za jakiś groźny zwierz nas próbuje przestraszyć? - mówi cicho, jakby w zamyśleniu, stając kilka kroków przede mną.

– Zwierzęta raczej się tu nie zapuszczają – nadmieniam inteligentnie. – Ale w razie czego, to nie mam pieniędzy. Mam do zaoferowania tylko czapkę – wychylam się zza pleców mężczyzny, patrząc w nieprzenikniony mrok. Po chwili przyglądania się szeleszczącym krzakom, wychodzi z nich mały śnieżny królik z wielkimi czarnymi oczkami i oklapniętymi uszami. Mężczyzna śmieje się, spoglądając na mnie.

– Teraz to bardziej marchewka, a nie czapka – zauważa trafnie.

– Mówisz? Powinnam mieć jakąś... –

Kiedy chcę cofnąć się do domu, aby wziąć stamtąd marchewkę, królik niespodziewanie kica w naszą stronę. Mężczyzna schyla się, a kiedy wyczuwa bezpieczny grunt, kuca. Gdyby szedł tędy jakiś strażnik, z pewnością wyrzucono by mnie z wioski. Niedojrz, że dokarmiam dzikie zwierzęta, które coraz śmielej wchodzą do wioski, to na dodatek dokarmiam też samotników, którzy to są dla nas o wiele większym niebezpieczeństwem, niż jakieś zające. Właściwie, nie odróżniam ich od królików.

– Może wezmę go do domu? Musi mu być zimno i chyba jest głodny. A co jak ktoś go zabije i usmaży? – mówię, szczerze zmartwiona.

Samotnik mi nie odpowiada, zamiast tego szczerzy się sam do siebie i wyciąga powoli dłoń w stronę zwierzęcia. Chyba chce go pogłaskać, ale gdy to robi, ten nagle obrusza się, jakby mu coś nie pasowało i zatapia swoje zajęcze (lub królicze) siekacze w ręce mężczyzny. Krzywię się na ten widok, mój nowo poznany kolega syczy, pewnie z bólu, a królik (lub zając) ucieka w krzaki, czyli tam, skąd przybył. Krew zalewa palce chłopaka, na co marszczę nos. Jego twarz jest nietęga, wygląda zupełnie tak, jakby nie chciał pokazać, że go boli - a w to nie wątpię, bo dwie, zakrwawione dziury po zębach nie wyglądają przyjemnie.

– Teraz chyba musisz wejść – kiwam głową w stronę domu, wzruszając bezradnie ramionami.

Deryck?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz