15 stycznia 2020

Od Lynn do Renarda - szczury laboratoryjne

     Całkowicie nie wiem co się ze mną dzieje. Nie tylko ze mną, bo cała ta sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy, jest po prostu posrana i nie umiem znaleźć innego słowa, a jeśli już, to byłoby ono cenzuralne. Moje koszmarne, złe przeczucie, które nie odstępowało mnie ostatnimi czasy na krok, ziściło się w najgorszy możliwy sposób. Nigdy nie prosiłam się o podobne przygody, w dodatku nadal nie wiem, co takiego robię na wyspie i jak się na niej znalazłam. Mało tego, wszystko, co się wydarzyło przez ostatni miesiąc, brzmi dość groteskowo, kiedy się o tym opowiada, tak więc nie oczekuję nawet, że ktokolwiek wysłucha moich żali. Pewnie niektórzy mają o stokroć większe problemy, niż przeciekający dach, z tego też powodu czuję się zagłuszana przez resztę potrzebującego społeczeństwa na wyspie.


  Ostatnia noc była iście tragiczna - ktoś włamał się do mojego domu, gdy spałam. Wypędził mnie z łóżka, w dresach przepędził przez pół wyspy rażąc prądem, jeśli tylko nieznacznie zwalniałam, a kiedy dotarliśmy do brzegu, gdzie, o dziwo, było jeszcze kilka osób, ogłuszono nas wszystkich. Jedyne, co zarejestrowałam po tym wydarzeniu, to ból całego ciała, niepokój, na sam dźwięk odbijających się gdzieś daleko fal, a potem strach, gdy przenoszono mnie z metalowego łóżka na drugie metalowe łóżko. Mnóstwo wbijanych igieł, traktowanie mojej osoby zupełnie tak, jakby nic nie znaczyła. Nie ma na świecie spisanej definicji marginesu społecznego, więc dlaczego zostałam za takowy uznana i czym zasłużyłam sobie na podobne, nieludzkie traktowanie? Miałam wrażenie, że obchodzą się ze mną jak z zabawką, nie zważając na uczucia. Chcieli jedynie moich genów, mojego ciała. Pobierali mnóstwo próbek, krzyczeli na siebie nawzajem, odcinali kawałki mojej skóry, kiedy coś im się nie zgadzało. Pewnie mało brakowało, aby spróbowali przeszczepić mi wątrobę jelenia albo konia. W tym samym czasie nie byłam fizycznie przytomna, jednak jak najbardziej świadoma. Przeżywałam wszystko tak samo, jedynie moja twarz pozostawała rozluźniona i całkowicie niewzruszona, mimo że miałam ochotę wrzeszczeć z bólu i strachu - to nie mogłam. I w końcu, po wielu traumatycznych przeżyciach, które ciągnęły się i ciągnęły, miałam wrażenie, że w nieskończoność, wszystko ustało. Dryfowałam na przyjemnej granicy nieskończoności, a jak się okazało, nie trwało to tak długo, jakbym tego chciała.

***
     Otwieram oczy, oddychając ciężko. Z pewnością krzywię się mocno, odczuwając dziwny ucisk w klatce piersiowej, ale kiedy on ustaje, ośmielam się uchylić delikatnie powieki, nie do końca wiedząc, co zastanę. Pamiętam wszystko, do czego doszło, dlatego przyjemną odmianą jest dla mnie kontrola nad własnym ciałem i odruchami. Pierwsze, co widzę, to ciemny sufit i odchodzące od niego, wprost do ziemi, kraty. Mocne, metalowe, zimne kraty. Jak mniemam, jestem w celi. Jarzeniówka razi mnie w oczy, więc przymykam je odruchowo, chcąc podnieść rękę. Dziwię się, kiedy spotyka się ona z nieprzyjemnym, rwącym uczuciem. Mam na nadgarstkach ciężkie bransolety, poprzypinane do łańcuchów. Miałyby blokować moje umiejętności, których i tak nie jestem jeszcze do końca świadoma? Jak miałabym użyć ich przeciwko innym? Wkrótce siadam nieporadnie na zimnej ławce, na której chwilę wcześniej spałam. Mój zamglony wzrok spotyka się z czyjąś sylwetką naprzeciwko. Nie poznaję jej w pierwszym momencie, ale kiedy moje widzenie wyostrza się, dokładnie widzę w niej przypatrującego mi się Renarda. On nie jest przypięty, jest wolny i macha bezwładnie prawą nogą w powietrzu.
     – Lynn – spogląda na mnie bez wyrazu, a jego głos wydaje się być pusty. – Jak się czujesz?
     – W porządku – mamroczę niemrawo, pocierając odparzone od metalu nadgarstki. Są czymś wysmarowane i w żadnym wypadku nie pachnie to ładnie. – Gdzie jesteśmy?
     W międzyczasie rozglądam się po pomieszczeniu. Jest skrajnie skromne, chyba nawet w więzieniu mają lepiej. Dwie metalowe ławki, bez żadnego koca. Moje ciało pokrywa gęsia skórka i jestem lodowata, bo temperatura powietrza nie przekracza dwudziestu stopni. Wszystko wydaje się takie zimne i nieskazitelne - metalowa podłoga, w której odbija się nasze nieco zamazane odbicie, ławki z identycznego tworzywa i długi korytarz poza celą, którego widzimy tylko nieznaczny skrawek.
     – Nie mam pojęcia, ale nie podoba mi się to – marszczy nos, rozglądając się dookoła. Pewnie ma identyczne odczucie, co ja, z tym że nie wiem, co takiego sobie myśli.
     – Czemu ty nie spałeś? – pytam podejrzliwie. Z każdą sekundą nabieram coraz większego dystansu do sytuacji, wycofując się. Mam ochotę zniknąć i odseparować się od całej tej szopki, jednak wiem, że to prawdopodobnie niemożliwe. Skoro się tu znaleźliśmy, to najwidoczniej ktoś czegoś od nas chce.
     – Nie byłem zmęczony – odpowiada niemrawo, nagle drapiąc się intensywnie za uchem. Mam tak dużo pytań i czuję, że zadając chociażby jedno, i tak nie otrzymam satysfakcjonującej mnie odpowiedzi, więc po prostu siedzę w ciszy dłuższy czas. Zauważam, że mam na sobie białe skarpetki i długą, białą, szeroką... pseudo sukienkę z nieprzyjemnego, sztywnego materiału, a moje włosy są umyte i rozpuszczone. Jestem czysta, ale posiniaczona i żałuję, że nie wiem jak do tego doszło.
     – Ciebie nie umyli – zauważam po dłuższej chwili, widząc jego ubrudzony policzek i nieopatrzoną, rozciętą wargę. Sapię ciężko, mam ochotę schować twarz w dłoniach, ale przeszkadzają mi w tym mocno naprężone łańcuchy. Nie mam siły, aby się złościć, w podobnej sytuacji mogłabym jedynie płakać z bezsilności i strachu, ale nie jestem sama, a Renard to ostatnia osoba, która powinna mnie widzieć w takim stanie. Sam nie wydaje się wzruszony, jedynie sprawia wrażenie, jakby bardzo nie chciał tu być i w tym jednym aspekcie przyznaję mu rację i dodatkowo wcale mu się nie dziwię. Nikt nie chciałby tu być. Wygląda na zagubionego, dotyka palcami swojej wargi i kiedy zostaje na nich krew, przenosi na mnie swoje zdezorientowane spojrzenie.
     – C-czemu? – jąka się, a ja wzruszam ramionami.
     – Nie wiem. Albo może i umyli? Też masz na sobie to dziwne ubranie – patrzę przez chwilę na jego białą koszulkę i spodenki przed kolano. – Co teraz robimy? – szarpię za łańcuchy, próbując wyswobodzić z nich ręce, jednak na darmo.
     Wszystko jest tak bardzo mocne i duże, że moja dłoń jest mniejsza od jednego ogniwa. Przeraża mnie to wszystko, ale nie zamierzam siedzieć bezczynnie. Czym szybciej coś postanowimy, tym szybciej coś, cokolwiek się okaże. W dalszym ciągu mam nadzieję, że to po prostu okropny, zbiorczy sen, w którym utknął także Renard.
     – Nie wiem – kręci szybko głową na boki, wstając na równe nogi. Podchodzi do krat celi, zaciskając na niej dłonie, aż jego kostki całkowicie bieleją. Patrzę na niego skonsternowana. Też bym chętnie wstała – Tobie też tak szumi w głowie? Niee, nie szumi. Jakby ktoś skrobał nożem wewnętrzna stronę mojej czaszki.
     – Wiesz, może lepiej sobie usiądź – krzywię się. Nie mam jeszcze pomysłu co dalej, ale to pewnie kwestia czasu. Uwolnimy się prędzej czy później, a przynajmniej właśnie tego się trzymam.

***

     Nie wiem ile czasu mija. Nie rozmawiamy ze sobą, chłopak kręci się ciągle po niewielkiej celi, ja leżę, przykuta do łóżka, z nudów machając nogą. Czuję pierwsze skutki bezczynnego siedzenia od kilku godzin, mam wrażenie, jakby moje mięśnie zastały się nieprzyjemnie wraz z pogruchotanymi kośćmi. Kiedy spędzamy podobnie kolejną godzinę, i kolejną, nagle coś zaczyna się dziać. Wymieniamy się zaniepokojonymi spojrzeniami, gdy do naszych uszu dobiega dźwięk kroków, jednak nie wydajemy z siebie ani słowa, aby przypadkiem nie wywołać wilka z lasu. Po chwili przy drzwiach celi staje wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna po trzydziestce w towarzystwie niskiej, chuderlawej, starszej kobiety. 
     – Obiekt dwudziesty szósty i czterdziesty ósmy. Niepełnoletni. Potomek zmarłych na wyspie. Mieszają się – posyła znaczące spojrzenie swojej towarzyszce, mówiąc to. Dlaczego traktują nas jak powietrze? O co w tym wszystkim chodzi?
     – Etap modyfikacji? – przerzuca stertę spiętych ze sobą kartek.
     – Trzeci – odpowiada jej, na co kobieta kiwa głową, odwracając się, do, jak się okazuje, czwórki innych ludzi.
     – Zabrać ich – po jej słowach barczyści mężczyźni zbliżają się do nas, dzierżąc w ręce syczące paralizatory o, prawdopodobnie, potężnej mocy. Zaczynam się wiercić i szarpać rękoma z całych sił, a mój towarzysz niedoli cofa się pod samą ścianę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz