17 stycznia 2020

Od Iriego do Bezimiennego

Z każdym mijającym na wyspie dniem słońce przygrzewało coraz mocniej. Ciepłe podmuchy wiatru zastępowały chłód szczypiący po zaczerwienionych policzkach i nosie. Natura budziła się do życia, drzewa zaczynały puszczać pierwsze liście, trawa pięła się w górę coraz bardziej się zieleniąc, kwiaty otwierały swe pąki, ukazując delikatne płatki układające się w piękne wzory. Zwierzęta budziły się ze snu zimowego, głodne wędrowały po lasach w poszukiwaniu jedzenia. Wszystko przypominało bajkową scenerię, której wręcz chciało się być częścią i Iri bardzo chętnie wziąłby w niej udział, niestety przeszkadzała mu w tym jedna rzecz, mianowicie roztopy. Śnieg, który pod wpływem temperatury roztapiał się, wsiąkał w glebę, w małych ilościach było to dobre, ziemia w ten sposób miękła a ukryte w niej nasionka pod wpływem wilgoci zaczynały między sobą wyścig, które z nich najszybciej wystawi giętką łodygę na zewnątrz. Jednak śniegu przez zimę było sporo, a nagła zmiana pogody nie pozostawiająca żadnych złudzeń co do tego, że nastała już wiosna, spowodowała nagłe topnienie białego puchu, który dosłownie zalał okolice. Wszędzie stała woda w gigantycznych kałużach.

Irial został przywieziony na wyspę jakiś czas temu, nie wiedział dokładnie ile, nie liczył dni i już zdążył stracić poczucie czasu. Żyjąc na ulicy miał tak samo i wtedy tak naprawdę zrozumiał, że czas to pojęcie względne. Ludzie tak naprawdę nie potrzebują wiedzieć, która jest godzina, jaki jest dzień tygodnia, czy rok, sami sobie to wmówili, a raczej ich ciągłe życie w biegu, ciągły pieg naprzód do zdobywania nowych rzeczy, często takich, które nie były im potrzebne, spowodował, że zatracali się w tym błędnym kole nie mogąc znaleźć z niego ucieczki. Chyba właśnie dlatego mężczyźnie tak łatwo przyszło zaklimatyzowanie się w tym miejscu, wyrwał się z pędu świata zanim dobrze został w nim zanurzony, żył na ulicy, poza światem od kiedy zaczął poznawać czym tak naprawdę jest świat.

Kiedy bez jego zgody został porzucony na nieznanej mu wyspie, bez jakichkolwiek wyjaśnień, pierwszym miejscem na jakie natrafił podczas przedzierania się między uśpionymi drzewami był drewniany dom. Nie był do zwykły budynek, ponieważ znajdował się on na drzewie, jak domki na drzewie, które kochający rodzice budują dla swych pociech na największym drzewie na ich posesji. Tylko ten był o wiele większy, przez sam środek budynku biegł wielki pień drzewa i wychodził górą, przez dziurę w dachu i rozszczepiał się na mniejsze gałęzie tworząc wielką koronę. Wiosną musi tu wyglądać pięknie, pomyślał w tamtym momencie i bez dłuższego namysłu postanowił się tam zatrzymać. Wtedy nie myślał o niczym innym jak o pięknym widoku, jaki na niego czekał kiedy przyjedzie na to odpowiedni czas.

Z perspektywy czasu, trochę żałował swojego wybory, przez dziurę w podłodze i dachu do środka wdzierało się mroźny wiatr i płatki śniegu, zimno jakie tam panowało było wręcz dojmujące, dlatego bardzo szybko przeniósł się do niewielkiej chatki, przypominającej dom gospodarczy stojący u podnóża drzewa. W środku znalazł trochę słomy, którą się okrył chcąc chociaż trochę się ogrzać, szybko się okazało, że zwierzęta zamieszkujące pobliskie tereny również lubiły opuszczone drewniane budynki. Iri w sprawny sposób znalazł wspólny „język” z sarnami, które lubiły zaglądać w jego skromne progi, w ciągu dnia pod zaspami śniegu szukał żywności dla czworonogów, czasem z tego powodu zakradał się do osady, gdzie nie raz zdobywał coś dla siebie, a w mroźnie noce one zapewniały mu ciepło, którego tak bardzo potrzebował aby nie zamarznąć. Tworzyli swego rodzaju symbiozę, której potrzebowali.

Dziwił go trochę fakt, że zwierzęta od samego początku nie wykazywały przy nim wielkiego strachu, nie uciekały kiedy gwałtownie się poruszył, jeśli już coś to tylko odskakiwały kawałek dalej. Podejrzewał, że może to mieć związek z małymi guzkami przy linii włosów i nieznanymi tatuażami na ciele.

Wychodząc ze swojego schronienia pomyślał, że noce są już na tyle ciepłe by mógł się przenieś do domu na drzewie, tam będzie bardziej bezpieczny, dzikie, żądne krwi i mięsa zwierzęta (lub niebezpieczni dwunożni mieszkańcy wyspy) mogli mieć ograniczony dostęp. Ta myśl na tyle nad nim zawładnęła, że nie zauważył wielkiej kałuży świeżego błota pod swoimi stopami i w chwili gdy postawił na nim pierwszy krok, poślizgnął się. Nie był przygotowany na coś takiego, dlatego nim zdążył zareagować wylądował w mokrym brudzie. Całe szczęście przynajmniej odruch bezwarunkowy go nie zawiódł i zdążył wyciągnąć dłonie przez siebie, unikając rozbicia sobie nosa. Upadek mimo wszystko był bolesny, co szczególnie odczuły jego dłonie i kolana które jako pierwsze zetknęły się w ziemią, przejmując całą siłę uderzenia i ciężar mężczyzny. Przeklął wypluwając przy tym grudki ziemi, okazało się, że miał otwarte usta kiedy jego twarz zetknęła się z błotem. Właśnie dlatego miał dość tego miejsca, cholerne błoto, co go podkusiło żeby tutaj zamieszkać?

Ostrożnie podniósł się najpierw na kolana, następnie stanął prosto, tym razem uważając przy stawianiu kroków, stanął na mniej więcej suchym miejscu chcąc chociaż trochę się oporządzić. Otarł oczy oraz usta z brązowej breji, przetarł ubłocone spodnie oraz płaszcz, na sam koniec strzepując resztki z dłoni. Podejrzewał, że dalej nie wyglądał najlepiej, jednak nie przejmował się tym szczególnie, tutaj nie miał kto go oceniać za jego wygląd. Poza tym wybierał się właśnie w głąb lasu, chciał się zorientować jakie rośliny tam rosną, mógł dzięki temu mniej więcej określić w jakich okolicach się znajdował, a przy okazji może znajdzie jakiś strumień czy inny zbiornik wodny, w którym będzie mógł się umyć.

Zrobił tak jak postanowił i poprawił przepoconą przez ramię torbę, którą znalazł kiedyś w lesie, najpewniej ktoś ją tam zostawił, nie bardzo przejął się uczuciami jej właściciela kiedy ten zorientuje się że jej nie ma. Mogła mu się przydać, a zresztą „znalezione nie kradzione” ja to mówią. O dziwo, ona jako jedyna wyszła bez szwanku i nie miała na sobie ani grama brudu. Brązowa skóra z jakiej była zrobiona torba kryła w swoim wnętrzu najcenniejszą rzecz jaką do tej pory udało mu się tutaj znaleźć. Lśniące metalowe ostrze, którego nie trzeba było dotykać aby to stwierdzić, ze zgrabną, drewnianą rękojeścią, dodatkowo biegło zdobienie wyglądające jakby winorośl oplatająca całą drewnianą rączkę oraz jelce. Całość prezentowała się pięknie, rzemieślnik, który go stworzył wykazał się niesamowitym kunsztem. Iriego bardzo ciekawiło kim mogła być ta osoba, miał ogromną ochotę poznać ów artystę swojego fachu, chociaż podejrzewał, że on wcale nie byłby tak szczęśliwy spotykając złodzieja, przez którego stracił coś tak cennego.

Myśląc o cennej zawartości swojej torby zawędrował w nieznane mu tereny i na dobrą sprawę nie wiedział z której strony przyszedł. Niedobrze, pomyślał rozglądając się w każdą stronę, starając się ustalić odpowiedni kierunek marszu. Nagle w oczy rzuciła mu się pewna budowla. Wysoki, kamienny budynek z wejściem zasłoniętym wielkim kamieniem, zaciekawiony postanowił podejść bliżej i sprawdzić czym było ów dzieło architektury. Dotknął ostrożne wielkiego kamienia i zauważył, że pomiędzy głazem a ścianą była przerwa na szerokość wystarczającą aby wsunąć w nią palce. Ktoś musiał to tak zostawić, przeszło mu przez myśl i z czystej ciekawości nabrał ochoty, aby odsunąć kamień i wejść do środka. Od razu kiedy do środka wpadły promienie słońca wnętrze się rozjaśniło odsłaniając swoje sekrety, na wprost prowadził niewielki korytarz na końcu którego po lewej stronie znajdowało się jakieś pomieszczenie, a o wiele bliżej po prawej spostrzegł wejście zasłonięte kawałkiem materiału spod spodu której sączył się delikatny blask zachęcający do przekroczenia progu. Iri chciał sprawdzić co może tam znaleźć , wszedł do środka i zasunął za sobą głaz w taki sposób w jaki go zastał. Skoro normą tutaj było aby był zasunięty wolał nie wzbudzać podejrzeć pozostawiając wejście otwarte. Po tej czynności wnętrze opanowała prawie całkowita ciemność a jedynym źródłem światłą była teraz bardziej dostrzegalna, łuna bijąca od pomieszczenia po prawej. Ciekaw co to może być faun odsunął wierzchem dłoni wiszącą szmatę, a jego całego zalała fala ciepłego powietrza, spowodowana rozpalonym piecem. Mężczyzna pozwolił sobie na rozejrzenie się po pomieszczeniu i po upewnieniu się, że nie czeka tam na niego żadne zagrożenie, zaczął podchodzić po kolei do każdego ze znajdujących się tam przedmiotów.

Po lewej stronie pomieszczenia stał drewniany stół z przystawionymi obok krzesłami, na wprost znajdował się wspomniany piec, a zaraz obok kowadło, młot i innego rodzaju sprzęt kowalki. To co zaskoczyło Iriego było stojący zaraz obok tego sprzęt bimbrowniczy. Dość niespotykane połączenie, musiał stwierdzić. Podszedł do kufra znajdującego się po jego prawej stronie i bez skrępowania otworzył go wyjmując z niego pierwszą napotkaną rzecz. Okazało się to być wygiętą w pół księżyc kawałkiem metalu zakończone z każdej strony kawałkiem skóry, faun nie był pewien co to mogło być, ale musiał przyznać wykonane było nad wyraz starannie.

- Co jest kurwa?! – poniósł się po pomieszczeniu donośny męski głos ze słyszalną nutą irytacji.

Iri wzdrygnął się na ten donośny okrzyk i tylko cudem utrzymał w dłoniach trzymany przedmiot. Odwrócił się w stronę wejścia, by ujrzeć tam postaną męską sylwetkę. Faun dopiero teraz zdał sobie sprawę jak lekkomyślnie się zachował, od samego początku było wiadomo, że to miejsce jest zamieszkane, a on tak po prostu tutaj wszedł i jeszcze grzebał w cudzych rzeczach. Chyba nie skończy się to dla niego dobrze…



Bezi?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz