13 stycznia 2020

Od Tibbie do samotnika

     Brnę w nieprzyjemnym, grząskim błocie, a kolce dzikich krzaków smagają moją odkrytą skórę na ramionach, zostawiając po sobie czerwone pręgi.

     Zachciało mi się biegać. Jesteśmy zmutowani, na wyspie bez jakiejkolwiek drogi powrotnej, a mi zachciało się biegać. 

     Przeklinam w myślach samą siebie, kiedy mój but nieoczekiwanie zostaje w runie leśnym. Skaczę w miejscu, na jednej nodze, w ostatniej chwili podtrzymując się rosnącego obok drzewa. Za skarby tego świata nie wiem jak mam wrócić do domu w stanie (chociażby) dostatecznym. Ze złością chwytam buta, z rozmachem wyciągając go z bagna. Lepka, brunatna ziemia odrywa się od podeszwy buta i spada na moją twarz, brudząc ją. Wierzchem dłoni przecieram policzki, nie kryjąc obrzydzenia, po czym idę dalej. Jedyne, co mnie pociesza, to wzniesienie majaczące na horyzoncie, na którym to znajdują się prowizoryczne chatki pełniące funkcję mojego domu na czas bliżej nieokreślony. Gdybym urodziła się facetem to sama zbudowałabym sobie dom, ale pech chciał, że moje ręce przypominają bardziej dwa gibkie makarony, niż zbitą masę tłuszczową i mięśnie. No tak, w takim wypadku jedyne, do czego się nadaje, to sprzątanie. Dyszę już po kilku metrach prawie, że pionowej wspinaczki, ale w końcu dochodzę do „domu”. Spocona, czerwona i zadyszana, ale przechodzę przez próg rozwalającego się budynku, którego strzechy walają się wewnątrz. Przebieram się szybko, brudne rzeczy wciskając do miski z zimną wodą.
     Pół biedy, że jest wiosna. W takim wypadku moje pranie przynajmniej nie zacznie zamarzać, jak to bywało w mroźniejsze dni podczas zimy.

     Z ulgą zajmuję miejsce na drewnianym krześle przy stole, który jest tak samo prowizoryczny, jak mój dom. I jak wszystko, na tej wyspie, bo nawet pieniądze osadników to cholerne monety wyłowione z otaczającego wyspę morza, co z tego, że praktycznie każda o innym nominale i walucie. Dobrze, że są ponad liśćmi robiącymi za banknoty, choć nadal nie wiem jak to u nich działa, a dopóki mam swoje życie poza granicą osady, to nie chcę tego wiedzieć.

     Po zmroku, gdy leżę już w łóżku, opatulona milionem warstw ubrań i kradzionej pościeli, za zbitym oknem załamuje się jasne światło. Czy to latarka, i jeśli tak, to skąd ten ktoś ją ma? Z konsternacją wpatruję się w jeden punkt, oczekując na rozwój wydarzeń. W jednym momencie leżę bezruchu, podpierając ręką głowę, a w drugim podrywam się na równe nogi, kiedy do moich uszu dochodzi głośny rumor i wyraźnie brzmiące, siarczyste przekleństwo. Mija sekunda, nim znajduję się przy oknie i kątem oka wypatruję za szybę. Nie widzę zupełnie nikogo, aż nagle drzwi mojego domu otwierają się szeroko, a sprawca tego sapie głośno, zmęczony. Mrużę oczy, niezadowolona. Jest po nieustalonej ciszy nocnej, przydałaby mi się chwila spokoju. Nieznajomy nie zauważa mnie w pierwszym momencie, stoję skulona przy oknie, łypiąc na niego spod gęstych rzęs. Dopiero po chwili zrzuca kaptur z głowy, rozglądając się, a wtedy nasze spojrzenia krzyżują się.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz