9 sierpnia 2019

Od Ancymona do ktosia

Pamiętał, jak kochał jesień. Jak wyglądał jej przez cały rok, nie mogąc doczekać się ferii barw, którymi okraszone były drzewa, a wkrótce i ziemie, zasypane liśćmi. Lubił zakładać wtedy swoje wyciągnięte swetry w brudnych kolorach i przechadzać się na spacery, trzymając mniejszą dłoń w tej swojej. Jeszcze bardziej lubił przycupnąć przy oknie, wystawić stopy na parapet i dopijając już lekko wystygniętą herbatę, wsłuchiwać się w rozmowy, jakie wymieniały kobieta z dziewczynką albo kolejny marny teleturniej rodem z Familiady, czy innego koła fortuny. Czasem śmiał się z odpowiedzi, czasem wymrukiwał własne, o wiele celniejsze, niż te wymienione przez uczestników.
— Skąd to wiedziałeś? — pytała wtedy dziewczynka, wspinając się na jego kolana, albo przecierając zbyt długą brodę, którą zdecydował się zacząć zapuszczać na początku tego roku. Wzruszał ramionami, zazwyczaj odpowiadał motywującą gadką na temat pilnego chodzenia do szkoły, chociaż wiedział, że instytucja niekoniecznie to daje. Liczył jednak na to, że widząc jakąś tam wiedzę, dziewczynka zacznie chętniej do niej chodzić i może w końcu przestanie płakać za każdym razem, gdy odstawi ją pod jej salę, wcześniej pomagając jej zawiązać tenisówki. Ładne, czerwone tenisówki ze Spider-Manem. Rozumiał fascynację małej superbohaterem, sam przepadał za człowiekiem pająkiem i nie miał zamiaru przeszkadzać jej w szaleniu za tą ikoną.
Lubił jesień ze względu na chłodniejszy wiatr i krótszy dzień. Lubił to, jak świat zaczynał wtedy zwalniać ze względu na nadchodzące obowiązki i leniwe przygotowania do zimy. Roślinność powoli usypiała, zwierzęta również, a ludzie zaczynali denerwować się chłodem. Kamil nie miał zamiaru narzekać, w końcu, gdy stało się w zimnie, czas jakoś wolniej upływał, niż w pełnym słońcu, a chyba tego najbardziej potrzebował. Tyle lat umknęło mu przed nosem, nie chciał pozwolić na to, by kolejne uciekły równie prędko. W końcu było mu już bliżej niż dalej, połowy życia.
Lubił również jesień dlatego, że mała miała wtedy urodziny. Może też dlatego i ona kochała tę porę roku, mogli dzielić się miłością do tej pory roku i sprzeczać z kobietą, która zdecydowanie wolała lato i tego, jak to określał Kamil, jej się nie ceniło. Przewaga jednak stanowiła swoje, często więc wychodziła wraz z nimi, chociaż nie było to podszyte szczególną chęcią przewietrzenia się. Ubierała się grubo, tak samo małą zapinała pod samą brodę, dbając o to, żeby nigdzie przypadkiem chłodne powietrze jej nie dopadło. Kazała już zakładać rękawiczki, czapki i szalik, na co Kamil nieco pojękiwał, w środku jednak będąc wdzięcznym za troskę, która ich dotykała. Nigdy nie był w stanie pojąć, jakim cudem spotkało go takie szczęście i dlaczego miłość z czasów, jeszcze studiów, choć zapoznana w liceum, nie zdołała się wypalić. Tymczasem, jednak wyszło i Marcelina okazała się jego bratnią duszą, którą pokochał jeszcze bardziej, gdy w życiu zagościła mała, rozbiegana blondyneczka.
Dlatego też znienawidził jesień.

Nienawidził każdej chwili spędzonej na tej przeklętej wyspie, nienawidził każdego kolejnego dnia, który nieubłaganie nadchodził. Nie przynosiły mu już frajdy, przynosiły zgorzknienie i ból, na który nie był gotowy. Trudno było żyć mu z myślą, że pewnie już nigdy nie będzie mu dane zobaczyć, jak jego księżniczka dorasta. Zgrzytał zębami, gdy przypominał sobie o przyjemnych wieczorach i palcach na brodzie. Zaciskał powieki, starając się wygonić obrazy sprzed oczu i klął pod nosem, pragnąc jedynie spokoju. Teraz miało nie być spacerów przepełnionych śmiechem, spędzonych w dobrym towarzystwie, będąc ubranym w ulubiony sweter w ziemistym odcieniu. Teraz miały być jedynie przechadzki upstrzone nadmiarem pakunków i nieprzyjemnym, paskudnym zimnem. Musiał zająć się przewozem niedawno ściętych zbóż, musiał zadbać o to, by dopiero co skrojone i uszyte ciuchy zimowe trafiły w odpowiednie miejsce. Czekało go pełno pracy, jeszcze więcej narzekań i nieciekawych spojrzeń, bo, mimo że był jednym z najdłużej przebywających tu osadników, wciąz nie zdołał wczuć się w swoją rolę, wciąż nie przywykł do tego otoczenia i przez cały ten czas nie zdołał przekonać do siebie reszty. Czuł się ponownie jak nastolatek, który nie do końca potrafił odnaleźć się w tłumie, wcale nie znalazł sobie grupki dobrych znajomych i wciąż błądził, lawirował między ludźmi. Szukał szczęścia, co nie zawsze kończyło się dobrze, ba, jeszcze częściej skazywało go na konkretne fiasko.
Tym razem był również świadomy, że świat niekoniecznie chciał po raz drugi zaszczycić go kimś takim, jak Marcelina i nie miał zamiaru iść z nim na układy, nie po tym, jak pozwolił się potoczyć swojemu życiu. Pozwolił, by jego ciało zaczęło pokrywać się gęstym owłosieniem, by rozbudował się do nieludzkich rozmiarów, czekając tylko na ślady kopyt. Zdawało mu się, że to wystarczający sygnał dla sił wyższych, że niekoniecznie powinny się więcej na nim skupiać, bo udało mu się spieprzyć dosłownie wszystko, czym do tej pory go obdarowano.
Obiecali pierdolone gruszki na wierzbie, a on, jak ostatni idiota dał się na to nabrać, licząc na... w sumie to już nie do końca był pewien, czego wtedy oczekiwał. Cudu? Tego, że przestanie łupać go w krzyżu, że problemy ze zdrowiem nagle znikną, czy może jednak zaczął obawiać się coraz gęściej wykwitających legend miejskich. Nie pamiętał, co pchnęło go do porzucenia wszystkiego, co posiadał do tej pory. Co sprawiło, że był w stanie zaryzykować utratę tego, co dla niego najważniejsze i co najgorsze, finalnie do tego doprowadzić.
Powoli zaczął się również gubić w tym, czy aby nienawidzi jesieni również ze względu na siebie i czy to właśnie nie on był największym problemem w całej tej sytuacji. Im dłużej nad tym myślał, tym na gorsze mu to wychodziło. Trudno więc się dziwić, że koniec końców wylądował w osadowym barze, stukając palcami o szklankę podaną mu przez barmana i naprzemiennie to sącząc trunek, to pociągając nosem, jak ostatnia ofiara losu, z którą powoli zaczynał się utożsamiać.
Człowiek za ladą parskał śmiechem za każdym razem, widząc mężczyznę. Może starał się dodać mu otuchy, śmiał to podejrzewać, szczególnie że za każdym razem rzucał w jego kierunku kwestią, która gdyby nie aktualny stan Ancymona, to pewnie by go rozbawiła. Zaczął zauważać w tym wszystkim jedną rzecz, która niepokoiła go okrutnie. Powoli przestawało mu zależeć i powoli tracił zapał do czegokolwiek, a to nigdy nie miało skończyć się dobrze.
— Wiesz, żałuję, że nie kupiłem jej, tej kurwa, brzydkiej ośmiorniczki. Ona nawet nie była taka droga, nie wiem, kurwa — jęczał, przecierając twarz i zaciskając palce na trzeciej szklance tego wieczorku. Drzwi za nimi trzasnęły, ktoś wparował do barku i usiadł nieco z dala od Kamila, który nie miał nawet ochoty zerkać na przybysza. Miał ciekawsze rzeczy do roboty, niż interesowanie się innymi, chociaż trudno po czasie było mu określić, czy jojczenie nad przeszłością koniecznie należało do rzeczy wartych uwagi.
— Naoglądała się Animal Planet i Czubówna jej nakładła do łba o ośmiorniczkach, nie wiedziałem, co widziała w tych paskudach, dopóki tego dokumentu nie oglądnąłem. Obstawiam, że gdyby Krysia mi nagadała o modyfikacjach, to je też bym polubił. Pieprzone ośmiorniczki — burknął, opierając głowę na ręce i wzdychając cicho. — Kurwa, jak ja chcę do domu — szepnął, przy okazji zerkając na osobę, która zaszczyciła ich swoją obecnością kilka chwil temu. Przyglądała mu się z uwagą, może też dlatego zmarszczył brwi, w pytającym wyrazie twarzy.
Wiedział, że niekoniecznie szalało się za facetami po trzydziestce, którzy potrafili tylko narzekać na swoje życie, jednak czasem dopadała go taka bezsilność, by nie czuł się na siłach do robienia czegokolwiek innego. Uśmiechania się i udawania, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, szczególnie.

Ktoś?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz