22 sierpnia 2019

Od Yarii do Nicholasa

Ledwie wyczuwalny wiatr, ledwie poruszał koronami drzew. Listki kołysały się delikatnie, wydając z siebie przyjemny, relaksujący szum. Towarzyszył mu cichy doskonale komponujący się ze śpiew ptaków. Pominąwszy niemożliwy wręcz upału, dzień był naprawdę piękny. Do tego stopnia, że Yaria miała wyjątkowo dobry nastrój.

Kobieta stała na skraju lasu z lekko zadartą głową. Przymknąwszy powieki, wzięła głęboki wdech. Z lasu dobiegała niezwykle przyjemna woń świerkowych igieł i żywicy. Dopiero po chwili klatka piersiowa i ramiona łowczyni opadły, a na jej twarzy delikatny uśmiech wypuścił pączek. Wiecznie spokojny i majestatyczny las, jakże ona go uwielbiała, szczególnie zimą, ukrytego pod grubą warstwą białego puchu, coś pięknego.

Nie zapowiadało się, by Irikhri przez najbliższy czas miała narzekać na nadmiar pracy. Nie znosiła bezczynności, chciała za wszelką cenę wynaleźć sobie jakieś zajęcie. Wymyśliła tylko jedno: zwiad, choć to może za dużo powiedziane. Chciała po prostu przejść się po lesie i wybadać teren. Jeszcze nigdy nie była w części lasu najbliżej osady. Była niemal pewna, że ilość zwierząt w tym sektorze będzie znikoma, mimo to liczyła, że znajdzie jakieś ciekawe miejsca, albo przynajmniej rośliny.

Po wejściu do lasu od razu w kobietę uderzyła fala wyraźnie chłodniejszego powietrza. Pomiędzy drzewami było o wiele przyjemniej, nawet ciężkie wiszące pomiędzy koronami powietrze nie przeszkadzało.

Wyschła ściółka dawała znać o sobie pod stopami Yarii. Kamyki rzęziły z cicha, nie narzekały. Okazyjnie zdeptane gałązki pękały głośno, a dźwięk ich męki odbijał się echem od pni, rozlegając po całej okolicy. Łowczyni stawiała powolne kroki, dość niechlujne, a jednak wyjątkowo ciche, instynkt dawał o sobie znać nawet bez wiedzy kobiety. Gdyby uważała na to, po czym chodzi, z pewnością nie dałoby się jej usłyszeć. Ona jednak nie polowała.

Z zamyślenia wyrwał ją dopiero przenikliwy ryk. Zdezorientowana rozejrzała się dookoła w poszukiwaniu źródła dźwięku, mimo że doskonale wiedziała, kim był. Spomiędzy krzaków wypadł ogromny dzik.

Jak mogła nie zauważyć niemal osiemdziesięciokilowej lochy?!

Błyskawiczna reakcja zmusiła brunetkę do ucieczki. Wysokie pnie drzew uniemożliwiały wspinaczkę. Walka również odpadała, nie wzięła z sobą łuku, a zaatakowanie zwierzęcia nożem niosło z sobą zbyt duże ryzyko. Szybki bieg wydawał się w tej sytuacji jedyną rozsądną opcją. Irikhri była szybka i wytrzymała. Dzik już tak wytrzymały nie był. Wystarczyłby stosunkowo szybki sprint przez około trzysta metrów, by zgubić, zmęczyć lub po prostu zniechęcić pościg.

Jednak złośliwy los miał odmienny plan.

Gwałtowny odwrót sprawił, że Yaria nie zauważyła wystającego korzenia. Potknęła się, czas zwolnił, nagle ułamek sekundy zdawał się trwać wieczność. Zaskoczona beznadziejnością sytuacji łowczyni, upadła na ziemię z szeroko otwartymi oczami. Hałas, jaki spowodowała, sprowokował lochę do ataku. W chwili, w której próbowała się podnieść, uczuła kujący ból stopy. Adrenalina uderzyła do żył. Kolejna próba i fala bólu. Nie udało się. Jeszcze raz… za późno. W desperackiej chęci obrony wyciągnęła ręce przed siebie.

Silne uderzenie i ciemność.

Obudziła się niedługo później. Wokół nie było już śladu zwierza.

– Aa… – jęknęła, unosząc się na łokciach. Nagle na jej twarzy wystąpił paskudny grymas. – Kurwa – syknęła, zaciskając palce na udzie.

Rozsunęła rozdarty materiał, pod którym świeciła paskudna rana. Głęboka, obficie krwawiąca i kurewsko boląca. Materiał spodni przesiąkał posoką.

Próba ruchu skończyła się odkryciem kolejnej rany. Unosząc fragment bluzki, oceniła ranę na boku: wysoka, tuż pod żebrami, na szczęście niegroźna, kieł nie wbił się na tyle głęboko, by sięgnąć i uszkodzić wątrobę. Przynajmniej w tej kwestii mogła odetchnąć. Należało zająć się raną na udzie.

Sprawnie odpięła skórzany pasek, który zacisnęła tuż pod pachwiną. Musiała szybko wrócić do osady, potrzebowała pomocy, prawdopodobnie miała uszkodzoną tętnicę.

Od samego początku nastawiała się na długi spacer, planowała zapuścić się głęboko w las. Teraz dziękowała wszystkim istniejącym – lub nie – bogom, że nie zaszła daleko. Wbrew pozorom była całkowicie spokojna, nie bała się śmierci, jednak jej wizja nie uśmiechała jej się.

Lewa stopa dalej przypominała o sobie. Na szczęście nie był on już tak silny. Podparta na łokciu, odpychała się właśnie tą stopą. Musiała w ten sposób doczołgać się z powrotem i to możliwie jak najszybciej.

Z każdym metrem oddech przyśpieszał, mięśnie słabły, pot występował na ciele. Powoli nawet zaczynało jej się kręcić w głowie. Straciła dużo krwi, ale w końcu udało jej się wyjść z lasu. Obraz przed oczami zaczynał się rozmazywać, dźwięki gubiły się, niknęły w tłumionym syku.

Dźwięki życia osady rosły na sile, ona jednak zdawała się ich nie słyszeć. Czołgając się dalej, poczuła nagle czyjąś obecność. Nie wiedziała kto to, nie mogła dojrzeć twarzy.

– Co się stało? – poczuła, jak ktoś kładzie jej dłoń na ramieniu.

– Medyk – wysapała.

– Medyk? – powtórzył lekko spanikowany kobiecy głos. – Nie ma, Olyvii nie ma.

– Ktoś inny? – dopytywała przez zaciśnięte zęby.

– Może ten nowy szaman mógłby ci pomóc? – zagadnęła nieznajoma.

– Gdzie… – nie była w stanie dokończyć, zmęczenie i ból okazały się zbyt silne.

– A tak, już, już.

Spodziewała się natychmiastowej pomocy w podniesieniu z ziemi i poprowadzeniu do wspomnianego szamana. Nie doczekała się jednak przewidzianej pomocy. Zamiast tego poczuła silne męskie ramię i przyjemny zapach cynamonu. Opleciona w talii i kolanach, została poderwana z ziemi.

Ktoś niósł ją na rękach. Nie wiedziała kto to, w pierwszym momencie próbowała się bronić, ale w błyskawicznym tempie zupełnie opadła z sił. Bezwładna i zemdlona tkwiła w ramionach jakiegoś mężczyzny.

***

Obudziła się w obcym sobie miejscu, kamienne ściany przesiąknięte były chłodem. Pomieszczenie spowijał półmrok, a powietrze wypełnione było zapachem ziół.

Yarie przebiegł zimny dreszcz. Śmierć mnie powąchała – zawyrokowała. – O ile już mnie nie zabrała. Była zmęczona, tępo wpatrywała się w wysoki sufit. Nadal źle widziała i zachodziła w głowę dlaczego. Po takim czasie powinna już się wykrwawić lub jeśli otrzymała pomoc, być osłabioną, ale żywią i widzącą.

Nie mogła uwierzyć, jak mogło dojść do tego wypadku. Jak mogła nie zauważyć tak wielkiego dzika?! Tym bardziej się potknąć. To mogła być najbardziej żałosna śmierć w historii. Naprawdę było jej wstyd, nie tylko za to, że mogła głupio zginąć, nie tylko za to, że nie dojrzała lochy, ale głównie z powodu nie uwagi. Wchodząc do lasu, zawsze zachowywała czujność, co się stało tym razem. Nigdy dotąd nie zdarzyło jej się potknąć w nagłej sytuacji…

– Obudziłaś się – było to raczej stwierdzenie niż pytanie, na którego dźwięk kobieta odwróciła głowę.

Ten tak przyjemny głos należał do mężczyzny, ale nie widziała dokładnie jak wyglądał, tylko zarys. Z całą pewnością był wysoki i dobrze zbudowany, do tego wniosku doszła już wcześniej, gdy była niesiona. Zamglony wzrok zdradzał jej jeszcze tylko jedną cechę wyglądu tego człowieka. Miał długie ciemne włosy, chociaż może brak światła czynił je takimi.

Wytężała wzrok z całych sił, koniecznie chciała dojrzeć więcej szczegółów w wyglądzie cynamonowego mężczyzny. Była bardzo ciekawa, kim jest i czy może jej coś powiedzieć o tym, co się z nią stało, dlaczego dalej tak źle widzi, i przede wszystkim jakim cudem jeszcze żyje.

– Yhym – mruknęła, sama nie wiedząc, czy tylko z braku sił, czy też od niechcenia.

Próbowała się podnieść, bezskutecznie, bok piekł przeraźliwie.

– Nie ruszaj się – nakazał mężczyzna.

Niechętnie, ale posłuchała, położyła się i znieruchomiała.

Nicholas?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz