17 sierpnia 2019

Od Yarii CD Pana Stasia



– Dziękuję jeszcze raz – te jakże miękko wypowiedziane przez bruneta słowa, okazały mi się ostrzem. Wbiły się gdzieś głęboko w moją świadomość i nie wiedząc dlaczego, okropnie nie pasowały do tej wyspy. – Do zobaczenia – dodał, odwracając się z delikatnym uśmiechem na ustach.

Mężczyzna ruszył sprężystym krokiem w tylko sobie znanym kierunku. Odprowadziłam go wzrokiem, ale zaledwie kawałek, po którym napominając samą siebie, wbiłam wzrok w niebo. Musiałam nieco uważać, w poprzednim życiu niejednokrotnie słyszałam różnorakie uwagi dotyczące mojej osoby, nierzadko mało pochlebnych. Ponoć mam tendencję co zbytniego przypatrywania się ludziom. Przy czym intensywność, z jaką to robię, jest niemal namacalna i nieprzyjemna. Nie wiem, czy to prawda i szczerze mówiąc, mało obchodziło mnie zdanie innych. Tutaj natomiast postanowiłam bardziej uważać na to, co i jak robię. Koniec końców ta wyspa to obiektywnie dość niebezpieczne miejsce i nierozważnie jest być pozostawionym samemu sobie. Należy mieć choć jednego sprzymierzeńca, nawet jeśli wydaje się, że ze strony innych osadników nie grozi żadne niebezpieczeństwo.

Trzeba się zbierać, pomyślałam. Po pozycji słońca wnioskowałam, że wielkim krokami zbliżało się południe. Paskudna pora na polowanie, ale trudno, do zrobienia było dużo, a czasu mało.

Opieszale wstałam z ziemi. Żal było opuszczać przyjemnie chłodny cień, który raczył ofiarować mi stary dąb.

Dzień był wyjątkowo upalny. Ostre promienie słońca prażyło powietrze, które wciągane do płuc zdawało się palić ogniem. Nigdy nie znosiłam tak wysokich temperatur, były uciążliwe.


***

Po wejściu do domu nie zrobiłam niczego ponad zabranie z niego najpotrzebniejszych mi rzeczy. Ze stołu porwałam wykonany przeze mnie dziś z samego rana. Wyszedł naprawdę nieźle, dzika to bym nim raczej nie zabiła, ale cielnym trafieniem taką sarnę już owszem. Jedyny problem był ze strzałami. Nie miałam czasu na zrobienie sajdaka. W zasadzie nie spodziewałam się, że już teraz się przyda.

Założyłam na plecy łuk, który wykonałam dziś z samego rana. Wyszedł naprawdę nieźle, dzika to bym nim nie zabiła, ale takiego rogacza przy celnym trafieniu już obalę. Problem był tylko ze strzałami, nie zrobiłam jeszcze kołczanu.

Myślałam, że minie kilka dni nim wybiorę się na polowanie. Jednak odrzucenie tego zadania byłoby krzywdzące. Nie tylko dla mojej dumy, ale i interesów. Tak czy siak, upolowanie trzech zwierząt nie będzie stanowiło większych trudności.

Podniosłam ze stołu garść strzał. Wetknęłam je za pas, cały tuzin. Miałam tylko nadzieję, że obijając się, nie będą robić aż tyle hałasu. Wypłoszyłoby to całą zwierzynę w obrębie kilometra. Przy pasie wylądowały również trzy dwumetrowe liny.

Wychodząc z domu, zatrzasnęłam za sobą drzwi. Głośne trzaśnięcie przypominało wystrzał, na którego dźwięk puściła się biegiem. W lot łapiąc jedną ręką tkwiący za paskiem pęk strzał, by mieć pewność, że nie wypadną. Drugą z kolei przycisnęłam łuk do siebie.

Szybko przemieszczałam się wzdłuż linii lasu. Nie mogłam polować tak blisko osady, a czasu było mało. Zwierzęta nie są tak głupie, jak wszyscy myślą. Zapamiętują niektóre rzeczy. Właśnie to i hałas było przyczyna tych problemów z mięsem, o których wspominał brunet.

Po półgodzinnym biegu byłam już dostatecznie daleko. Zatrzymałam się, wyrównujące oddech. Na pierwszy rzut oka wszystko wskazywało na to, że zwierzęta mają się tu dobrze. Drzewa rosły gęsto, a i ściółka nie pozostawała daleko w tyle. W większości ziemię pokrywał mech, to bardzo dobrze. Ten zielony porost pełni w naturze funkcję czegoś w rodzaju gąbki wygłuszającej. Dzięki niej stawiane przeze mnie kroki będą nie do wykrycia przez zwierzęta. Z głębi lasu zawiał wiatr. Poczułam przyjemny zapach sosen... i zwierząt. Czułam, że to będą owocne łowy. Wiało w dobrym kierunku. Poruszając się w przeciwną stronę, mogłam być pewna, że nie zostanę zwietrzona.

Weszłam na ugiętych nogach w półmrok boru. Od teraz musiałam być zupełnie cicho. Stawiać ostrożnie stopy. Nawet nadepnięty kamyk mógł narobić sporo hałasu. Jeden nierozsądnie postawiony krok może zniweczyć całe staranie.

Powoli mijałam kolejne pnie. Wytężając wzrok, obserwowałam wszystko dookoła. Musiałam być czujna, rozważa. Uważać na podłoże i baczyć czy nie zmienił się wiatr.

Po kilku minutach coś przykuło moją uwagę. Zapach. Szybko zlokalizowałam jego źródło – odchody sarny. Były świeże, a to oznaczało, że jeszcze gdzieś tam było. Krążyła w okolicy, próbując dowiedzieć się, skąd nadchodzi zagrożenie.

Stałam w miejscu. Nasłuchiwałam otoczenie. Nagle do moich uszu dobiegł cichy szmer. Odwróciwszy głowę w jego stronę, dostrzegłam piękną, dorosłą kozą. Dawno nie widziałam tak ładnej sarny. Znajdowała się jakieś 200 metrów ode mnie. Zeszłam niżej na nogach. Byłam zmuszona podejść możliwie jak najbliżej. Mój łuk nie był górnolotny. Z tej odległości nie przebyłby całej drogi, a jeśli nawet, to nie zabiłby sarny.

Na szczęście udało mi się podejść na około 10 metrów, z tej odległości była już realna szansa na powalenie zwierzyny. Powoli zdjęłam broń z pleców i wyjęłam jedną, że strzał. Napinając cięciwę, poczułam, jak adrenalina miesza się z krwią. To było przyjemne.

Przyłożyłam cięciwę do policzka, czułam, jak piórka strzały łaskoczą mnie po twarzy. Skierowałam grot w stronę samicy. Długo mierzyłam, musiałam trafić w oko lub w szyję tuż pod szczęką, by mieć pewność, że zwierze padnie, a skóra nie zostanie uszkodzona.

W pewnej chwili poczułam, jak zmienia się kierunek wiatru. Teraz! Strzała rozerwała powietrze, świszcząc złowrogo. Ryczące z bólu zwierzę miotało się z wystającym z szyi promieniem. Czym prędzej wyskoczyłam zza kamienia, w biegu wyjmując nóż. Przypadłam do kozy, przygniatając ją do ziemi z całych sił. Ostrze wbiłam W punkt witalny na szyi. Druga strużka krwi zabarwiła futro, a samica sarny z ostatnim podrygiem oddała ducha.

Od razu przystąpiłam do patroszenia. Pociągnęłam długie nacięcie od odbytu do mostka. Następnie wkładając dłonie w ciało, pozbyłam się wnętrzności. Były tak ciepłe, jak dzisiejszy dzień. Wszystko: jelita, wątroba, żołądek, płuca, wszystko wylądowało w runie leśnym. W momencie krew zalała wszystko dookoła.

Po wyciągnięciu wszystkich narządów wywinęłam część skóry. Sarna musiała być jak najbardziej „otwarta”. W tym celu rozcięłam jej gardło i łapy przecinając kości. Nie wpłynie to jakoś pozytywnie na jakość skóry, ale też jej zbytnio nie pogorszy. Był to konieczny zabieg, zwierzyna musi się możliwie najszybciej wychodzić. Nie mogłam dopuścić, by zaczęła gnić w tym cieple, choć wstępną fazą rozkładu i tak nastąpi, ale to nic złego. Wstępny rozkład niszczy budowę włosia, co pomaga później w pozbyciu się sierści.

Teraz musiałam już tylko zapewnić pierwszej zdobyczy bezpieczeństwo na najbliższe kilka godzin, do momentu upolowania pozostałych dwóch zwierząt.

Nie zauważyłam w okolicy żadnych drapieżników, ale różnie to w życiu bywa. Za pomocą liny ukryłam sarnę na drzewie.

Ruszyłam dalej w las.

***

Po trzech godzinach byłam gotowa do powrotu. Udało mi się upolować naprawdę piękne sarny: dwie kozy i jednego młodego rogacza. Byłam z siebie dumna. Jedna myśl-błyskawica przebiegła mój umysł „ciekawe co na moje zdobycze powie rolnik”. Nie mogłam się doczekać jego miny. Całe polowanie napędzał tylko ten jeden cel: zaszokować niedowiarka. Uśmiechnęłam się do siebie, z tych saren będą porządne kawały skór.

Zwierzyna była ciężka, każda z samic ważyła około 30 kg, a samiec 25. Mimo to nie miałam szczególnych trudności z dostarczeniem ich do siedziby myśliwych. Ciągnęłam je za liny, trzymając tułów, jak najwyżej mogłam. W końcu, utrzymanie wysokiej jakości skóry, było jednym z warunków osiągnięcia celu.

Powrót naturalnie zajął więcej czasu, zważywszy na obciążenie. W końcu, po półtorej godzinie, cała mokra od potu doszłam do celu. W siedzibie myśliwych starannie oskórowałam sarny, pozostawiając je na chwilę w słońcu by wyschły. Chwilę później zanurzyłam wszystkie trzy skóry w kadzi z wodą, pozostawiając je na dwie doby. Po upłynięciu czasu przyszedł czas na mizdrzenie. Usunęłam dokładnie resztki tkanek podskórnych i rozwiesiłam do odcieknięcia. Następnie zamówienie wylądowało w dołach wysadzanych połówkami beli i gliną, gdzie zostało zasypane popiołem. Pozostałości po spalonym drewnie miały charakter zasadowy, a ten z kolei korzystnie wpływał na rozluźnienie tkanki i usunięcie włosia.

Garbowanie to bardzo żmudny proces, należy mieć przy nim odpowiednie zapasy cierpliwości, którą posiadałam wyłącznie przy obróbce skór.

Kolejnym krokiem było usunięcie resztek zasady w kąpieli z otrąb, po której przypadała najnieprzyjemniejsza części tej pracy – wytrawianie kurzym nawozem. Zawarte w odchodach enzymy hydrolizują białka skórne, zmydlają tłuszcz i usuwają wapno, śmierdząc przy tym niemiłosiernie. Rekompensuje go jedynie skutek, bo po takim zabiegu skóra jest bardziej ciągliwa i miękka. Ostatnim co było potrzebne w przygotowaniu skóry do materiału na ubrania, było wgniatanie w nie tłuszczu.

Trzeciego dnia w nocy, zamówienie było gotowe – skóra naprawdę wysokiej jakości jak na tak prymitywne warunki.

Z samego rana zapakowałam ładnie skóry i obwiązałam linką dla wygody transportu. Zaledwie półgodziny później byłam już w drodze do gospodarstwa rolnego bruneta.


 Pan Staś?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz