31 sierpnia 2019

Od Bobby CD Pana Stasia - etap 1 > etap 2

Zanim skończyliśmy nasze pogaduszki, zwierz postanowił skorzystać i dopadł mnie, nie pozwalając nawet siarczyście zakląć na jego widok. Potem czułam już tylko niesamowity ból w lewym ramieniu. Trwało to jedynie chwilę, bo prawie natychmiast Staś odciągnął jego uwagę. Mimo zastrzyku adrenaliny nie mogłam ot tak rzucić się na coś na tyle dużego, więc wykorzystałam sytuację i dostałam się do moich noży. Ojciec zawsze uczył mnie różnych technik, ale z trudem powstrzymywałam chociaż drżenie rąk, a dopiero myślałam. Rzuciłam jeden. Trafił w cel, który nie przejął się nim zbytnio. Ciach, świst, drugi. To już musiało go zaboleć. Trzeci przeleciał w niewielkiej odległości, wbijając się w ziemię. Reszta potoczyła się już bardzo szybko. Zadałam ostateczny cios, nie bardzo wiedząc, że jestem w stanie wykrzesać z siebie aż tyle siły do ataku, jak gdyby chęć przeżycia sama prowadziła moją dłoń.

Pomogłam mężczyźnie wygrzebać się spod truchła, śmiejąc się. Nie było jednak w całym tym zajściu w zasadzie nic śmiesznego. Pierwszy raz od pojawienia się tutaj naprawdę poczułam oddech śmierci na karku, choć nie było to jedyne groźne zdarzenie w moim życiu. Nadjeżdżająca ciężarówka, pędząca prosto na mnie nie wydawała się już takim złym obrazem, być może dlatego, że kierowca wtedy nie chciał zrobić nic złego, jedynie zwyczajnie się zagapił. W dodatku robił wszystko, co w jego mocy, by zapobiec wypadkowi, przeciwnie do zaistniałej właśnie sytuacji. Tym razem jednak strach mnie nie sparaliżował i chyba tylko to przyczyniło się do naszego wyjścia z walki względnie bez szwanku. Przygotowałam prymitywny opatrunek uciskowy, nie chcąc tracić więcej krwi i sił, niż było potrzeba, następnie wróciliśmy do naszego głównego zajęcia.

Kiedy uporaliśmy się ze zbieraniem strzechy, a raczej materiału, który dopiero miał nią zostać, zebraliśmy nasze toboły i zabraliśmy się za transport zabitego zwierza. Żadne ilości przenoszonego budulca nie przygotowały mnie na ciągnięcie zwłok taki kawał do wioski. Co gorsza, zostawiały one za sobą krwawe plamy znaczone galaretowatą papką mózgową, przynajmniej do czasu, aż krew nie zaczęła krzepnąć a białka się ścinać, jednak wciąż dając o sobie znać na niejednym uskoku drogi. Kilkukrotnie musieliśmy przystawać, ponieważ oboje byliśmy w mniejszym lub większym stopniu pokiereszowani i nieźle wymęczeni.

Po czasie, który zdawał się być wiecznością, w końcu dotarliśmy na farmę i z głośnym zipnięciem usiadłam na pierwszych lepszych deskach. Byłam zmoczona i zziębnięta. Moim ciałem wstrząsały dreszcze i dawka adrenaliny przestała działać, ręce za to trzęsły mi się niemiłosiernie. Chciało mi się rzygać ze zmęczenia.

Rolnik wprowadził mnie do domu, pozwalając wysuszyć się i ogrzać.
- Stasiu słuchaj, też czujesz mrowienie po ugryzieniu tego czegoś? - powiedziałam, a z każdym słowem czułam się coraz gorzej.Ten spojrzał na mnie bez słowa i chwilę się zamyślił.
- Mrowienie? Niezbyt... Masz gorączkę?- zapytał po chwili.
- Heh... hehe... musiałam coś się przeziębić. A taka odporna byłam, - Zaśmiałam się nerwowo.
- Pokaż czoło... - Staś przyłożył mi rękę do czoła. Było rozpalone. Zacmokał niechętnie, spoglądając na mnie.
- Wydaje mi się, że mam coś przeciwko gorączce... Poczekaj tu - nakazał, po czym wyszedł z pomieszczenia.

W głębi duszy czułam, że coś jest mocno nie tak. Od jakiegoś czasu ręce przestały mi cierpnąć i nawet o tym zapomniałam. Zdjęłam opatrunek, żeby zobaczyć, jak ma się ta cholerna rana. Pod warstwą starszej krwi po delikatnym przetarciu wciąż sączyła się, ale inna posoka. Kurwa, ja już musiałam mieć zwidy przez gorączkę, bo niemożliwe chyba było, żeby ta krew zrobiła się niebieska. Przez chwilę pomyślałam, że może już umieram. Toksyczny zmutowany tygrys i bach. Nawet nie dotarłabym do pierwszej wypłaty, a dopiero postanowiłam dorobić sobie strych jakiś w domu na bagnach. Zamiast próbować szukać pomocy albo coś, zastanawiałam się nad takimi głupimi kwestiami, możliwe, że mózg starał się zająć czymkolwiek innym poza obecnymi zdarzeniami.

To, jak bardzo się myliłam odnośnie umierania uzmysłowiła mi fala agonii, która wypromieniowała z ramienia i przeniosła się na nogi. Zaraz, zaraz. Czy przy zawale nie było jakiegoś promieniującego bólu? Niee, to od serca by było. Zamiast szukać wytłumaczenia, które przyniosło by mojemu cierpieniu sens i chociaż psychiczną ulgę wynikającą ze świadomości tego, co by się stało dalej, usiłowałam wstać, żeby rozchodzić ten ból albo zrobić coś, cokolwiek. Nie miałam na tyle sił i opadłam na podłogę. Próbując podnieść się chociaż na klęczki poczułam, jak znów nadciąga gehenna. Usiłując nie wyć z bólu, obróciłam się, usiadłam na dupie i zamarłam. Moje umęczone nogi były… znacznie dłuższe i cieńsze, ciało groteskowo wystawało spod spodni. Ból zaczął puszczać, akurat wtedy, gdy usłyszałam głośnie kroki Stasia. Przestraszyłam się, nie chciałam, żeby zobaczył mnie w takim stanie, ale nie będąc w stanie się podnieść, zaczęłam pełznąć na kolanach w stronę drzwi do domu. Jedyne czego pragnęłam, to aby to wszystko okazało się tylko złym tripem po przedawkowaniu prochów w laboratorium.

Stasiu? Robotnik Ci daje dyla

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz