22 sierpnia 2018

Od Galii CD Lucio

Od kiedy tylko pamiętam, a więc mogę powiedzieć, że od zawsze, Jules trzymał mnie z dala od jakichkolwiek chłopaków, a nawet gejów. W sumie, to tym bardziej gejów, bo mój brat był homofobem, ale nie chciał się przyznać, mniejsza o to. Przez to w moim życiu przewinęło się tylko kilku facetów, bo szczerze mówiąc, nie potrzebowałam tego, nie ciągnęło mnie do nich i ich nie chciałam, tak więc siłą woli (jak nie siłą pięści Julesa) skutecznie ich od siebie odstraszałam. Lucio był pierwszym, z którym poczułam cokolwiek, całując się. I może z początku nie były to przyjemne odczucia, to po chwili zaczęły takie być. Nie wiedziałam, czy jego także poniosła chwila, czy po prostu coś do mnie (o zgrozo?) czuł. Irytowało mnie moje zachowanie - mogłam go po prostu od razu odepchnąć, zdzielić po twarzy i wyrzucić z mojego domu po zaszyciu tej cholernej rany. Po pewnym czasie doszłam do wniosku, że mogę go nienawidzić, bo chciał mnie pewnie tylko przelecieć, wiadomo - niedojrz że samotnik, to jeszcze pies - najzwyczajniej w świecie brakuje mu kogoś płci przeciwnej i nie chodzi mi tu o towarzystwo, a kontakt fizyczny, a takiego nie chcę i nie jestem w stanie mu dać, choćby przyszedł i mnie błagał. Wtedy bym go zabiła, chyba.

Tym razem nie było inaczej, poczułam się na swój sposób zmuszona, mimo że w sumie to nie była prawda. Z ciężkim westchnięciem zarzuciłam na siebie moją czarną pelerynę i szybko wyszłam z domu, zaciągając na głowę kaptur. Zarzuciłam uwiąz na szyję konia, nie chciało mi się go siodłać, a bardzo potrzebowałam się po prostu przejechać i odstresować. Wbiłam z całej siły łydki w boki konia, wypychając go do przodu, na co odpowiedział bryknięciem i szybkim galopem. Nie chodził przez dłuższy czas, więc był bardzo szczęśliwy, że tym razem mógł biegać tyle, ile chciał - potrzebował tego, tak jak ja teraz potrzebowałam przejażdżki, nieważne jak szybkiej.

Pozwoliłam mu biec swoim tępem, aż w końcu sam z siebie zwolnił, gdy zauważył jezioro. Szarpnął mocno w tamtą stronę, zanurzając pysk w wodzie po same chrapy i łapczywie pijąc. Czułam się obserwowana, ale nie miałam ochoty szukać tego tajemniczego osobnika, bić się z nim, uciekać i co tylko jeszcze musiała bym zrobić. Nie miałam najmniejszej ochoty na konfrontację z kimkolwiek, czymkolwiek i gdziekolwiek, chciałam tylko spokojnie się przejechać. Pogłaskałam konia po obficie spoconej szyi, drapiąc w miejscu, gdzie rosła grzywa. Ten w pewnym momencie zastrzygł uszami, podnosząc gwałtowanie łeb do góry. W sekundę wystrzelił galopem do przodu, w wodę, więc wpadliśmy oboje w najgłębsze miejsce, ale w nic, z czym Dorian by sobie nie poradził.

Płynął wzdłuż jeziora, do brzegu, a ja, śmiejąc się, próbowałam go dogonić, ale niepotrzebnie, bo w pewnej chwili zawrócił do mnie i poczekał, aż z powrotem właduję się na jego grzbiet. Gdy tylko to zrobiłam, wyszliśmy na brzeg, a ten zaczął trzepać swoją lśniącą, głęboko czarną sierść z nadmiaru wody. Był w swoim żywiole, gdy ruszyliśmy rozpędzeni brzegiem jeziora, co jakiś czas przeskakując powalone pnie. W pewnym momencie z krzaków po lewej stronie wyłonił się jakiś niezidentyfikowany zwierzak, startując z ostrymi pazurami w stronę Doriana, który jednak załatwił go jednym kopnięciem. Na wpół martwy, z otwartą raną opadł na złocisty piasek, barwiąc go szkarłatną krwią, która jednak w niektórych miejscach błyskała czernią.

Zainteresowana podjechałam bliżej, ale Dorian nie chciał do niego iść - wiercił się, parskał, stawał dęba. Zeszłam z konia, żeby nie tracić niepotrzebnie czasu i przykucnęłam obok zwierzęcia. Krwi było coraz więcej, a w niej dojrzałam ruszające się robaki. Nie był to przyjemny widok, ale na szczęście - o dziwo - nie śmierdziało. Wzięłam próbkę do naczynia, które zawsze miałam przypięte do pasa na wypadek takich zdarzeń, bo jako dyktatorka, niestety, musiałam spisać z tego raport i zanieść do badań. Zakręciłam szklany pojemniczek, obmywając go w jeziorze i odwróciłam się, szukając Doriana, jednak go nie było. Spanikowałam - nigdy nie odchodził ode mnie na tyle, abym go nie widziała. Nie wiem, czy to dlatego, że przy mnie czuł się bezpieczny, czy dlatego, że nie chciał uciec, ale tak już było od kiedy tylko znalazłam go jako źrebaka w lesie i ochroniłam od pumy, która z pewnością by zrobiła sobie z niego niezły obiad, choć tłusty by nie był, patrząc na wtedy wychudzoną sylwetkę konia.

Wołając głośno imię mojego towarzysza, przedzierałam się przez pojedyncze krzaki wzdłuż długiego brzegu jeziora - piasek się kończył, zaczęła zastępować go coraz to bujniejsza trawa. Miałam już w nią wejść, jednocześnie zapuszczając się w głąb lasu, ale usłyszałam za sobą szum wody i głęboki, męski głos:

– Idziesz na pewną śmierć – zadrwił facet, którego tak dzisiaj znienawidziłam. Uznałam, że świat się na mnie uparł, bo ja nie robiłam zupełnie nic, żeby go tu spotkać. Nawet przez sekundę o nim nie pomyślałam.

– Zajmij się sobą, psie – warknęłam, gotowa się na niego rzucić i pobić. Mimo, że nieczęsto się biłam, to teraz miałam ogromną ochotę zmyć mu z twarzy ten durny uśmieszek, którym już rzygałam. Byłam pewna, ze będzie mi się śnić i to nie będzie przyjemny sen - to będzie koszmar.

– Nie mogę, bo mam dług, prywatna pielęgniareczko – oparł się o jeden z większych korzeni, a ja z irytacją uniosłam wysoko brwi.

– Ja zaraz będę miała dług, ale u Rady Głównej, wpłacając kaucję za zabójstwo – tupnęłam nogą, szybko odchodząc w stronę krzaków. Wzięłam sztylet do ręki i zaczęłam iść, na szczęście nie słysząc za sobą jego kroków. Ja sama unosiłam się kilka centymetrów nad ziemią w pół niewidzialnej postaci.

Lucio? terazbachorywkrzakach

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz