10 sierpnia 2018

Od Galii do Lucia

Wstałam rano, jak to miałam w zwyczaju. Ktoś inny mógłby spokojnie powiedzieć, że dla niego była to noc, bo porę przed świtem można tak nazwać. Uwielbiałam roztaczający się wokoło zapach kwiatów, tak samo lubiłam to rześkie powietrze i rosę. Mój mały dom, choć w środku lasu, starałam się utrzymać we względnym porządku, chociaż z zewnątrz nie było tego widać. Żeby dostać się do położonej obok stajni, trzeba było za każdym razem torować sobie drogę, bo żadnej ścieżki tu nie posiadałam, a uchylanie się od gałęzi i różnych lian było na porządku dziennym. Z tego wszystkiego, nie było widać nawet dachu, ani chociażby koniuszka mojego zepsutego, omszałego i od dawien dawna nieczynnego komina. Miałam dzisiaj dużo do zrobienia. Wieczorem miał przyjechać jeden z myśliwych po broń zamówioną kilka dni temu, tymczasem ja nawet jej nie zaczęłam, bo nie miałam żadnych materiałów. Rzadko mnie odwiedzali ludzie z wioski, tylko tacy, którzy chcieli dobrą broń, a nie mieli fortuny do wydania u rzemieślników. Sprzedawałam im lepszą broń po taniości za desperację i pokonanie aury otaczającej moje miejsce zamieszkania, która ich wyprowadzała w pole, więc musieli nie lada się wysilić, aby do mnie dotrzeć, tak więc wynagradzałam im to bronią wspaniałej jakości. Ubrałam kamizelkę i spodnie, zarzucając na to skórzaną, ręcznie szytą pelerynę, a następnie poszłam osiodłać konia. Kary wałach z metrem osiemdziesiąt pięć w kłębie, skarpetkami ponad pęciny i gwiazdką na środku łba, stał dzielnie w swoim boksie, wesoło rżąc na powitanie. Włożyłam oficerki przeznaczone do jazdy konnej i wbijając pięty w boki konia ruszyłam galopem w stronę lasu, za granicę wioski, bo tam zawsze znajdowałam najlepsze materiały na broń. Nie bałam się tam przebywać, nigdy nic złego mi się nie stało, w końcu byłam żniwiarzem śmierci, więc się jej nie obawiałam. Zeszłam z konia, aby zebrać te większe kamienie i kawałki drewna, obcinałam pojedyncze liany i brałam te wytrzymalsze łodygi do czasu, aż nie wyczułam czyjejś obecności. Nie zdradzając po sobie zupełnie niczego, zgrabnie wpakowałam się w końskie siodło i postanowiłam wolno odjechać z tego miejsca, nie okazując strachu, paniki, czy czegokolwiek innego, czego teraz nie odczuwałam, ale ktoś mógłby pomyśleć inaczej. W którymś momencie ruszyłam szybkim galopem, mknąc przez ciemny, zarośnięty las z ciągłą świadomością, że ktoś albo coś na mnie poluje. Przeskoczyłam powalone drzewo, kiedy nagle coś skoczyło na mojego konia, przez co ten ruszył cwałem nie patrząc na to, gdzie biegnie. Odwróciłam się i zobaczyłam pod sobą ogromnego, brunatnego wilka, więc niewiele myśląc, złapałam za sztylet wbijając go w jego ciało. Nie dbałam o to, gdzie go wbiłam, myślałam tylko o tym, że zarysował mojego kochanego Doriana, którego teraz zapewne bolało, bo z zadu lała się krew. Wilk przemienił się w człowieka, a ja dopiero połączyłam fakty, że spotkałam Samotnika, chyba dosyć głodnego, skoro zaryzykował i zaatakował tak duże i silne zwierzę, jakim jest mój koń. W dodatku, z jeźdźcem w roli głównej. Leżał, ciężko oddychając, był ranny, ale nie jakoś śmiertelnie, spodziewałam się po mojej broni więcej szkód. Zeszłam z konia, bo moje dobre serce nie pozwalało mi na zostawienie go na pastwę okrutnych ludzi z mojej wioski albo dzikich zwierząt, coby nie został rozszarpany. Wyjęłam z torby pierwszą lepszą szmatę i butelkę z wodą, klękając obok mężczyzny. Mimo, że był ranny, to z jego oczu mogłam wyczytać tylko szczerą nienawiść i chęć mordu, więc obawiałam się, że będzie próbował mnie powalić, gdy podejdę. Byłam drobna, a on dobrze zbudowany i wysoki, w dodatku pewnie nadludzko silny przez swoją rasę. Nie miałabym szans.

– Co z ciebie za wojownik, najpierw ranisz, a potem ratujesz? – powiedział zachrypniętym głosem z wyczuwalną na kilometr pogardą i drwiną.

– To było w obronie własnej – powiedziałam chłodno, widząc że zadrżał, gdy przeszyła go moja mroczna aura. Wokół zrobiło się dużo chłodnej, a ja uśmiechnęłam się mściwie widząc jego dezorientację. Zaczął się odsuwać, jakby chcąc uciec od źródła jego złego samopoczucia.

– Kim ty do cholery jesteś? – warknął, plując krwią i mocniej uciskając ranę na brzuchu. – oprócz tego, że osadniczką bez powodzenia. Musisz być naprawdę głupia, żeby tu się zapuszczać, ale czego mogę się spodziewać.

– Może i jestem głupia, ale na pewno nie jestem łatwym przeciwnikiem, jak widzisz. To ty się wykrwawiasz, nie ja – powiedziałam, wstając. Rzuciłam mu rzeczy, które uprzednio wyjęłam z torby, odchodząc w stronę rannego konia. Oczyściłam mu ranę i przeplotłam ją bandażem, nie była bardzo głęboka, ale mocno krwawiła. Właśnie wyłączył mi konia z jakiegokolwiek ruchu na kilka dni, więc będę musiała radzić sobie zupełnie sama i polegać na mojej siły nóg. Wzięłam Doriana na uwiąz, nie chciałam go przeciążać dodatkowo moim ciężarem, bo i tak go bolało. Miałam w planach bezpiecznie go zaprowadzić do domu, a następnie zająć się robieniem broni dla myśliwego. Nie zauważyłam, że wilkołak nagle dostał przypływu siły i wstał na własnych nogach, stojąc za moimi plecami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz