– Słuchaj, nie mam najmniejszej ochoty na kłótnie – zwolniłam z tonu,
jak i z aury. W końcu chyba nie chciałam go uszkodzić. Teoretycznie –
nic ci nie poradzę, że skończyły ci się zasoby, wypuścić także cię nie
mogę, bo to byłoby nie fair w stosunku do reszty i wszczęliby jeszcze
większy bunt. Takich, jak ty, mam tu codziennie dziesiątki –
powiedziałam, przymykając oczy ze zmęczenia, po czym wstałam ociężale i
skierowałam się w stronę stajni, z której radośnie dobiegło mnie rżenie,
a ogier wystawił łeb, gdy tylko znalazłam się w pobliżu. Zawsze tak
robił, prawdopodobnie traktował mnie bardziej jak przyjaciela, niż
przewodnika, chociaż w dalszym ciągu byłam najwyżej w naszej małej
hierarchii.
Obeszłam boks, przechodząc do mojego schowka, skąd wyjęłam lnianą
torbę, wypełnioną po brzegi. Nie była najlepszej jakości, delikatnie
podziurawiona i wieloletnia. Podeszłam do czekającego mężczyzny, który
mimo wszystko dalej oddziaływał na moje emocje, doprowadzając mnie do
skraju mojej złości i obawy o terytorium. Nic nie mogłam poradzić na to,
jak terytorialna moja rasa była.
– Masz. Powinno być wszystko, czego potrzebujesz, jak nie, to sobie
radź na własną rekę. I oszczędzaj, bo nie mam tego nieskończenie wiele –
podałam mu, uginając się nieznacznie od ciężaru, po czym wróciłam na
swoje miejsce, zabierając się do dalszej pracy. Ludzie nie moglo czekać,
a ja musiałam wypełniać moje obowiązki należycie, nieważne kto i jak
często mnie nachodził.
– Nie ma rumianku ani nagietka – usłyszałam po pewnym czasie, na co
odwróciłam się z nieukrywaną złością, a od mojej aury zwiędły róże koło
domu. Była jesień, więc nie dziwiło mnie to, że otaczały mnie kolory
szarości,, ale mimo to, dotychczas były tu jedyną ładną zielenią, ale
okazały się jednak mniej wytrzymałe, niż sądziłam, co okropnie mnie
zdenerwowało. Nawet głupie chwasty mają problem z moją osobą?!
Ignorowałam mężczyznę jak tylko mogłam, ale kiedy zbliżył się do
stajni - oraz rękę do Doriana - naparłam na niego aurą z całą siłą.
Skulił się, łapiąc za głowę. Nie miałam ochoty na gości (a już na pewno
nie na nieproszonych), nie chciałam go tu, w dodatku zbliżył się do
aktualnie rannego jeszcze Doriana. Rana się ślimaczyła, może zaropiała,
nie wiedziałam, co jeszcze mogę zrobić, a Morrigan - bo to
wywnioskowałam z wykutych na blachę papierów - panoszył się jak po
swoim.
– Nie mam. Powiedziałam, wypad – odezwałam się, świdrując wzrokiem
jego napięte do granic możliwości ciało. Stał nieruchomo i tyłem do
mnie, a więc, co za tym idzie - nie widziałam mimiki jego twarzy, a
akurat z niej szło wyczytać najwięcej. Mężczyzna był dla mnie zagadką -
mniejszą albo większą, ale był. I chyba dogadać się z nim graniczyło z
cudem, podobnie zresztą było ze mną.
– Wiem, że masz. Po co ci one, skoro nie chcesz mi ich dać? Ukrywasz
coś? – spytał, odwracając się niemrawo w moją stronę. I teraz, o ile
jego oblicze było w zasięgu mojego wzroku, o tyle niewiele się zmieniło.
Cofam, z JEGO mimiki twarzy, nie idzie się nic odczytać.
– Nawet jeśli, nic ci do tego. W dalszym ciągu mam prawo cię zabić i
mogę to zrobić. Nie słyszałeś, że żniwiarze śmierci są z reguły bardzo
terytorialni? – spytałam słodkim, pogodnym tonem, wyczuwając, gdy spiął
się nieznacznie na informację o mojej rasie. – nieważne, dam ci, jeśli
uleczysz mojego konia. Zadrapał go wilkołak i nie chce się zagoić.
Uważaj, kopie.
Morrigan?
Przepraszam za jakość i długość, jakoś tak wyszło to opowiadanie, następne będą lepsze :v
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz