- Mam wybór? - mruknęłam, wciągając chłopaka do środka. Zamknęłam za nami drzwi.
Nie odpowiedział mi, za to cicho jęknął z bólu. Musiałam się pospieszyć, jeśli chciałam mu pomóc. Rana wyglądała na poważną.
Ogarnęłam ze stołu wszystkie przedmioty i kazałam mu się położyć.
Ostrożnie podciągnęłam jego koszulę, żeby mieć pełny dostęp do rany.
- Modyfikacja? - spytałam badając, jak daleko sięgały uszkodzenia.
- Wampir. - stęknął, przymykając oczy. Spojrzałam na niego ze zdziwieniem.
- Hmm, myślałam, że są bardziej wytrzymałe. Co się stało?
Z podręcznej apteczki wyjęłam chustkę i zrobiony przez Morrigana w zeszłym tygodniu spirytus, którym polałam ranę.
- Nie wiem. - wziął płytki oddech. - Jakiś facet... dźgnął mnie sztyletem.
Po odkażeniu, zajęłam się zszywaniem. Nie mieliśmy tutaj
specjalistycznych nici, ale bawełniane musiały wystarczyć. Cierpliwie
przeciągałam igłę w tę i z powrotem, przy akompaniamencie jęków
chłopaka.
- Jak masz na imię? - zapytałam, nie przerywając zadania. Nie miałam
wielu roślinnych środków przeciwbólowych, a rozmową mogłam chociaż
trochę odwrócić jego uwagę od bólu. I zachować go przy świadomości.
- Jules.
- Niesławny brat Galii, co? Nie wiedziałam, że ma rodzeństwo.
- I dobrze. Im mniej świadków, tym lepiej.
Nie pytałam o to, kim jest, chociaż domyślałam się. Nie obchodziło mnie
to. Dopóki nie próbował mnie zabić, wszystko było w porządku. Musiałam
wykonać tylko swoją pracę.
Kiedy wreszcie uporałam się z szyciem, obłożyłam ranę roślinami
wzmagającymi gojenie i podałam chłopakowi wodę z ziołami dodającymi sił.
Na koniec okryłam go kocem.
- Spróbuj zasnąć. Będę niedaleko.
Zostawiłam świeczki dające nikłe światło i weszłam do pokoju obok, który
niejako był moją sypialnią. W pierwszym pomieszczeniu zwykle
przyjmowałam chorych, jak teraz brata Blair. Tutaj mogłam liczyć na
chwilę samotności. Ułożyłam się na łóżku w załomie drzewa wrastającego w
dom i dłonią pogłaskałam jego konar. Zaraz spłynął na mnie spokój i
poczułam się senna. Moją ostatnią myślą było, że muszę wstać w nocy,
żeby sprawdzić, jak przebiega leczenie.
Otworzyłam oczy w kompletnej ciemności, instynktem wyczuwając, że coś
jest nie tak. Za oknem siedziała ogromna sowa, pohukiwaniem ostrzegając
mnie o niebezpieczeństwie. Natychmiast pognałam do drugiego pokoju.
Widok, który ujrzałam, sparaliżował mnie; chłopak wił się na stole, cały
siny i zroszony potem. Jeszcze zanim dotknęłam jego czoła wiedziałam
już, że ma poważną gorączkę.
- Jules? Jules? - zawołałam go po imieniu, potrząsając jego ramionami, jednak nie ocknął się.
- Co zrobiłam źle? - zastanawiałam się, chodząc w kółko. Przecież
robiłam wszystko tak, jak zawsze. Jak należy. Zatrzymałam się nagle,
przypominając sobie jego wcześniejsze słowa. Mężczyzna dźgnął go
sztyletem. A co jeśli... jeśli ostrze było zatrute?
Wcześniej nie brałam takiej możliwości pod uwagę, z tej prostej
przyczyny, że na wyspie po prostu nie można było wyprodukować każdej
trucizny. A na te, które można było, miałam antidota. Zaraz wyczułabym
je po zapachu. Nie. To było coś innego.
Uchyliłam nieco koc i odgarnęłam lecznicze rośliny. Tak, jak myślałam,
rana nie goiła się, a wokół niej powstała brzydka, żółta obwódka. I
jeszcze zioła... te, które dotykały zranienia, były niemal czarne, jakby
spalone.
Tylko w jeden sposób mogłam się dowiedzieć, z czym miałam do czynienia.
Wzięłam nożyczki i rozcięłam nimi szwy, które sama wcześniej zakładałam.
Ostrożnie wyjęłam resztki nitek, po czym biorąc głęboki oddech,
rozszerzyłam ranę. Pomieszczenie przeszył okrzyk bólu.
- Przepraszam. - szepnęłam, choć wiedziałam, że mój pacjent mnie nie słyszy.
Skupiłam się na cięciu. Było teraz o wiele głębsze, a powinno się powoli
zasklepiać. Ze środka wypłynęła krew, wraz z ropą i... coś czarnego.
Zamoczyłam w tym palce i powąchałam.
Pokój zawirował. Ledwo zdążyłam chwycić się stołu, uważając na pobrudzoną płynem dłoń. Co to do cholery było?
Odpowiedź była prosta: nic z wyspy. Nic dobrego.
Spojrzałam na wijącego się w agonii chłopaka, a potem na drzewo,
przechodzące przez środek mojej chatki. Wiedziałam, co muszę zrobić.
Tylko w ten sposób mogłam go uratować. Jakby w odpowiedzi, gałęzie dębu
zakołysały się zachęcająco.
Podeszłam bliżej, kładąc czystą dłoń na chropowatej korze. Po chwili
poczułam moc, rozlewającą się ciepłem od koniuszków moich palców aż do
serca. Skóra pokryła się zielonym mchem, ramię wydłużyło w giętką gałąź.
Kiedy zyskałam więcej miejsca, przesunęłam się tak, żeby mieć dostęp do
rany. Zanurzyłam w niej pokryte zielenią palce i zaczęłam pochłaniać
truciznę. Momentami robiło mi się słabo, ale walczyłam z tym. Wszystko
zależało teraz ode mnie.
Moja przemieniona skóra ostatecznie dała sobie radę z toksyną. Moja dłoń
była teraz o wiele cięższa i na dodatek paliła ogniem. Ze łzami w
oczach uniosłam ją nad szklanym naczyniem stojącym na stole i mozolnie
zaczęłam przelewać wydobytą z rany ciecz. Chwilami miałam wrażenie, że
tracę przytomność, ale drzewo pomagało mi utrzymać się na nogach.
Trucizna była lepka jak smoła, nie chciała opuścić mojego organizmu.
Kiedy wreszcie się z nią uporałam, było jej kilkanaście mililitrów.
Zachwiałam się, ale udało mi się utrzymać równowagę. Przykryłam czymś
szklankę i ponownie przyłożyłam dłoń do rany. Energia popłynęła jeszcze
raz, uzdrawiając Jules'a. Na moich oczach zranienie zasklepiało się, aż
pozostała po nim lekko zaróżowiona, świeża skóra. Zsiniała twarz powoli
zaczynała wracać do normalnego stanu.
Przymknęłam oczy. W końcu mogłam pozwolić sobie na odpoczynek. Osunęłam
się po dębie na podłogę, jednocześnie wracając do pełnej ludzkiej
postaci. Przyłożyłam policzek do chłodnego drewna i wszystko ogarnęła
ciemność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz