Życie w tym miejscu nie było tak kolorowe, jak
wyobrażałam sobie przed snem. Sprawy miały się inaczej, gdy trafiłam na
wyspę, niczym śmieć wywalony przez burtę statku. Niejednokrotnie miałam w
zwyczaju wymyślać zemstę na ludziach, którzy tak krzywdzą niewinnych.
Zadając ból na resztę marnego życia.
Gdy trafiłam w to
miejsce, miesiące należały do najcieplejszych. Cień rzucane przez
gałęzie drzewa, stawały się schronieniem przed słońcem. Wraz z
nadejściem pierwszego ochłodzenia i rzęsistych deszczy, każda jego
kropla zmywa sen z powiek. Przyroda uświadomiła, iż nie zawsze jest
dobrym sprzymierzeńcem. Gorsza była świadomość radzenia sobie w
warunkach, jakie zimna potrafiła zafundować.
Jednak obecna
pora roku miała kilka plusów. Przechadzając się lasem, aż miło zawiesić
na chwilę oko na piękno drzew. Gałęzie oblepione kolorowymi liśćmi
urozmaiciły krajobraz, po wszechobecnej zieleni, która długo królowała
na wyspie.
Minusem było ochłodzenie i deszcze przychodzące
znienacka. Te przeważnie umiały zaskoczyć człowieka w najmniej
oczekiwanym momencie. Ten moment nastał właśnie teraz, gdy byłam
oddalona od miejsca zamieszkania, dość długi kawałek drogi. Grubsze
odzienie wierzchnie, które przeważnie nosiłam w jesienne dni, od
dłuższego czasu straciło swoje przeznaczenie. Przez materiał kaptura
woda spokojnie przesiąkała, spływając po długich, hebanowych już dawno
przemoczonych włosach. Z każdym krokiem czułam wodę, która chlupotała w
butach.
Jedyna rzecz, z której tego dnia byłam zadowolona w
pełni, to zebrane łupy. Były to najpotrzebniejsze do przeżycia
drobiazgi, chodź niektóre zebrane, zostały w szemrany sposób. Do
świętych osób nie należałam, a wrodzony spryt tylko ułatwił mi robotę.
Uczucie adrenaliny krążącej w żyłach, był niczym narkotyk dla ciała.
Najlepsze uczucie, jakiego w życiu można zaznać. Nie pomijając faktu, iż
w każdej chwili mogę zostać nakryta przez osadników, nakręca mnie
jeszcze bardziej.
- Arleight tylko się nie denerwuj… -
westchnęłam pod nosem, po raz kolejny tego dnia. Błoto nie było
sprzymierzeńcem, a jeżdżące podeszwy butów niczym po lodzie, jeszcze
bardziej psuły sprawę. I moje zszargane nerwy.
Spojrzałam w
niebo, z lekkim uśmiechem na twarzy. Słońce zdołało przedostać się przez
chmury, zwiastując tymczasową zmianę pogody. Odsłaniając krzaki stojące
mi na drodze, omotałam wzrokiem mały rynek. Zawiązując sznurówki
typowych butów wojskowych, wkroczyła na teren osadników. Zachowując się w
miarę naturalnie, zaczęła iść pomiędzy straganami. Przyświecał mi tylko
jeden cel-kupić jedną rzecz i zniknąć stąd. Po zakupie jednej z
ważniejszych rzeczy spojrzałam do wnętrza prymitywnej torby, która
znajdowała się na plecach. Jednej sprawy nie przewidziałam, we wnętrzu
panował tam istny chaos.
- Zawsze coś. - wyszeptałam przez
zaciśnięte wargi, wyciągając dotychczasową zawartość. Szybka ewakuacja z
tego terenu zakończyła się niepowodzeniem. Czy jeszcze coś zdoła się
spieprzyć? Istnieje jedna, możliwa odpowiedź: tak.
Wszystko
rozegrało się bardzo szybko. Pchnięta przez kogoś, w jednej chwili
wylądowałam tyłkiem na ziemi, wśród porozrzucanych rzeczy. Kaptur opadł,
ukazując w pełni moją twarz. Będzie źle, kiedy jakaś osoba mnie
rozpozna. Kradłam. Dość często. Przez co wśród osadników, miałam sporo
wrogów.
Mrugając oczami, rozglądałam się dookoła, usiłując
zrozumieć sytuację. Uwagę skupiłam na facecie, który mrucząc coś pod
nosem, zbierał dotychczasową zawartość mojej torby, której stan nie
wyglądał dobrze. Upadając razem ze mną, musiała zahaczyć o coś ostrego.
Od razu przypomniałam sobie o kołczanie, który od dawna prosił się o
porządne łatanie.
- Czy w moim życiu, wszystko musi się
spieprzyć!? - warknęłam, wstając z ziemi. Sięgnęłam do pasa po nóż,
gromiąc wzrokiem obcego osobnika. Uwadze nie umknęło mi, iż garstka
ludzi obserwowała zdarzenie. - Matka nie nauczył Cię normalnie chodzić?!
Ancymon?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz