22 sierpnia 2018

Od Morrigana CD Galii

Gdyby Morrigan mógł zszywać rany za prostym pstryknięciem palca, wszystko byłoby prostsze. Pstryk, po rozcięciu na dłoni nie ma śladu, pstryk i wszyscy pacjenci pojawiają się tylko na sekundę, by zostawić go w spokoju. Na szczęście do drużyny medyków dołączyła kolejna osadniczka, co zmniejszyło ilość jego pracy o jakąś ćwiartkę, może połowę. Połowa byłaby dobra.
Przynajmniej dzielili między sobą poszkodowanych, których z nadmiarem nawałnic i deszczów pojawiało się coraz więcej. Jak grzyby, przyszła mu do głowy myśl, kiedy Harry zamykała drzwi za kolejnym osadnikiem, który potknął się w grząskim błocie i skręcił kostkę. Tylko grzybów nie trzeba zszywać.
Wraz z przyjazdem na wyspę Morrigan stracił poczucie czasu, które kiedyś było tak ważną częścią jego ustawionego co do sekundy życia. Owszem, kilka osób w wiosce wciąż trzymało się nabazgranych przez nich kalendarzy, licząc dni i miesiące od ich przybycia, jakby te tygodnie mogły im pomóc w powrocie. Jakby cokolwiek mogło im pomóc w powrocie.
Jednak jakimś cudem jeden z owych kalendarzy pojawił się w przychodni, paradoksalnie niezwykle przydatny, używany do zaznaczania wizyt tych mieszkańców wioski, którzy musieli systematycznie pojawiać się na oględziny oraz daty uzupełniania asortymentu. Podarowany został przez osadnika w podzięce, choć tak na prawdę Tristan sam nie wiedział, kto dostał plik kartek w ręce, a szczególnie, kto wpadł na pomysł, żeby ten plik kartek stał się użyteczny. Mimo wszystko, szybko został wtłoczony w wnętrze chatki, gdzie działał jako dekoracja i rzecz z funkcją. Sam rzut oka w stronę ściany z zawieszonym kalendarzem dawał Tristanowi jakieś pokręcone poczucie sensu, jakby pobyt na tej wyspie miał jakikolwiek cel. Cholera, może tamci osadnicy mieli rację?
Słońce leniwie zachodziło za horyzontem, gdy Morrigan piąty raz tego dnia przeliczał bandaże, ilość spirytusu i zioła. Poza kilkoma osobami z drobnymi obrażeniami, którymi głównie zajęły się Harry i Różanooka (bo tak przedstawiła się drobna dziewczyna, gdy wparowała do kliniki, mówiąc, że jest kolejną uzdrowicielką) , w czasie, gdy Tristan pałętał się po osadzie, próbując dokupić materiały na bandaże jak najtaniej. Dopiero skrzypnięcie drzwi oderwało go od przesuwania buteleczek na półce, licząc je po raz kolejny. W przedsionku stał mężczyzna, w którym Morrigan dopiero po chwili rozpoznał jednego z kowali, który kiedyś zajmował się Strzygą i jej kopytami. Krótkie, jasne kosmyki przylegają wręcz do szerokiego czoła, co prawdopodobnie spowodowane jest nieustanną pluchą za oknem. Mężczyzna charczał, z każdym oddechem coraz głośniej, gdy chwiejnym krokiem dotarł na środek pokoju. Jedną rękę przyciskał do boku, krzywiąc się niezmiernie. Kątem oka Morrigan widział, jak Harry podchodzi do niego, chcąc zabrać się do pracy, ale odgonił ją gestem dłoni. Ona stanęła jak wryta ze zmarszczonymi brwiami.
– Ja to zrobię, znam go. Ty odpocznij – wyprostował się, zerkając w stronę mężczyzny. Jeżeli pamięć go nie myliła przedstawił się jako Darvell, kiedy podkuwał Strzygę. Wspominał coś o tym, że jest otyła, ale  Tristana tak naprawdę mało interesowała waga klaczy, ważne było, że nie zjadła nic trującego i może na niej jeździć. Szczególnie z nowymi podkowami. Morrigan go zna, a Harry i tak zajmowała się większością ludzi, którzy odwiedzili tego dnia przychodnię. Mógłby dać jej tysiąc innych powodów, ale nie potrzebował, bo Harry przytaknęła i odeszła, widocznie zadowolona z wyniku całej sytuacji. Morrigan już chciał się zapytać mężczyzny, co tak naprawdę się stało, gdy on stęknął i padł na krzesło stojące blisko niego z takim hukiem, że Tristan przez chwilę był stuprocentowo pewny, że stracił krzesło, pacjenta i podłogę. Jednak tak się nie stało, choć kolejny jęk wydobył się z wąskich ust mężczyzny, gdy próbował cokolwiek powiedzieć.
– Podkuwałem jednego – udało mu się wydusić po chwili, jednak samo patrzenie na grymas wymalowany na jego pooranej twarzy powodowało u Morrigana coś podobnego do skrętu kiszek. Albo żołądka. W każdym razie coś mu się kręciło i nie było to dobre – Wielki ogier, trafił mnie kopytem i wylądowałem w palenisku.
Odsunął palce ze swojego boku i Tristanowi ukazała się rana mężczyzny w pełnej krasie. Bawełniana koszula była praktycznie w strzępach po tej stronie ciała Darvella, co dawało łatwiejszy dostęp do obrażenia, ale czy to w ogóle oznaczało coś dobrego? Przypalona, biała część rany nie mogła być większej wielkości, niż dłoń Morrigana, co mogło być równie dobre, jak złe. Przynajmniej nie jest zwęglona.
Już chciał zabrać się do oczyszczania i opatrywania rany, gdy ciszę wypełniającą chatę przerwał trzask drzwi i czyjś krzyk.
Galia.
Morrigan zdążył już tego dnia zerknąć na kalendarz, by zauważyć, że od feralnego spotkania z dyktatorką osady minęły trzy dni i gdyby nie zaznaczona koślawym okręgiem data z krzywymi literami układającymi się w słowo "zioła", dawno i z chęcią, och, jaką chęcią, o całym incydencie by zapomniał. Jednak oczywiście nie mógł, bo pospolitą codzienność medycznej chatki zakłócił chłód i świst zimnego wiatru towarzyszący Galii jak wierny pies obronny.
– Mówiłeś, że mi pomożesz! – jej głos był tak ostry i oskarżycielski, że nawet Darvell wijący się na krześle skulił się lekko, mrużąc powieki. O czym ona mówiła? Jak zza mgły przypomniało mu się, że na odchodnym dziewczyna wspominała coś o kwiatach i z ust wymsknęło mu się prychnięcie. O to jej chodzi?
– Pomogłem – westchnął, ruszając w stronę półki z lekami, ale Galia jakimś cudem pojawiła się obok niego, jakby oprócz mocy ochładzania praktycznie każdego pomieszczenia, do którego wstępuje posiadała dar teleportacji. Jej brwi były zmarszczone i gdyby miała kły, dawno szczerzyłaby je w stronę Morrigana.
– Dorian ma gorączkę – wycedziła przez zęby, wskazując dłonią w stronę drzwi. Szopka się zaczęła. Świetnie.
Darvell jęknął słabo, jakby chciał zwrócić na siebie uwagę. Jeszcze to. Fantastycznie. Już chciał zawołać którąś z uzdrowicielek, którąkolwiek, gdy, jakby wyczuły w powietrzu zapach problemów, pojawiły się przy kowalu. Morrigan zdołał jedynie rzucić im przepraszające spojrzenie, bo w końcu miał się nim zająć, zanim Galia wyciągnęła do za kaptur z chaty. Nie miał czasu zarzucić na głowę kaptura, więc rynek powitał go ścianą deszczu i nieprzyjemnym uczuciem całkowitego przemoczenia. Jednak nie stali długo na nawałnicy, bo dyktatorka nie straciła nawet sekundy na zatrzymanie, szła z impetem wgłąb osady, rozchlapując głębokie kałuże na boki.
Nie mija więcej, niż dziesięć minut, gdy stanęli przed domkiem zawieszonym pośród bagien. Z dobudowanej obok stajni wystawał ciemny łeb konia, który nawet nie zarżał na ich widok. Gdy Galia spokojnym krokiem podeszła do ogiera, jej wyraz twarzy odrobinę złagodniał. Morrigan odczytał to jako pozwolenie na obejrzenie zwierzęcia i bez słowa wsunął się do boksu.
Faktycznie, koń był niezwykle rozgrzany; mimo derki na ciele, jego pysk był chłodny, a mięśnie wręcz drżały. Mężczyzna powoli schylił się do wysokości rany, oglądając opatrunek. Wyglądał nie aż tak tragicznie, jak się spodziewał, dziewczyna musiała go zmienić całkiem niedawno. Rana wyglądała równie dobrze, już nic się z niej nie sączyło, chociaż stęchły zapach ropy i formujące się strupy nie były ciekawym wynikiem, przynajmniej nic się nie ślimaczyło.
– Kiedy zmieniałaś opatrunek? – podniósł się, omijając kopyto karego, które powoli unosiło się w powietrze z każdą sekundą, kiedy stał schylony przy zranionej nodze.
– Zmieniłam tak, jak kazałeś – fuknęła, niemal zaciskając palce na nosie konia, który mało sobie z tego cokolwiek robił.
– W takim razie nie ma się o co martwić – wyciągnął kolejny bandaż z sakwy i owinął ranę, przykładając wcześniej do materiału odpowiednie rośliny, dodając do miksu nagietek i rumianek wcześniej podarowane przez dyktatorkę. Koń nie podrywał się tak, jak to robił za pierwszym razem, temperatura musiała wycisnąć z niego dużo energii. Kiedy Morrigan chciał otworzyć furtkę i wyjść z boksu, drogę zastąpiła mu zachmurzona prawie tak samo, jak niebo nad nimi Galia.
– Głuchy jesteś? Ma gorączkę – Morrigan domyślił się, że dziewczyna powstrzymywała się przed uderzeniem go, bo powietrze wokół nich niezmiernie stężało i oziębło.
– Jeżeli mamy szczęście, to przeziębienie spowodowane pogodą. Mógł coś złapać, osłabiony przez tą ranę – grzebał chwilę w sakwie, by wyciągnąć garść różnych ziół i cisnąć je w żłób. Dorian prawie nie zareagował, jedynie rzucił okiem w stronę jedzenia, by oprzeć łeb w dłoniach Galii, która wciąż stała przy nim, głaszcząc powolnymi ruchami jego masywną szyję. Dziewczyna miała zmarszczone brwi, jakby chciała obwinić Tristana za to wszystko, ale zanim mogłaby cokolwiek powiedzieć, on odchrząknął i znów zabrał głos – Jeżeli mamy pecha, to kiedy rana była otwarta wdarło się zakażenie. Na razie trudno mi powiedzieć, poza tym nie jestem weterynarzem. Robię co mogę, uwierz mi.

Galia?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz