Z pewnością dowodzenie osadą nie należało do najprostszych zadań, a na
ten miesiąc, przypadło ono właśnie mi. Jak ostatnimi czasy żadnych
zamieszek czy kłótni nie było, tak ludzie chyba sobie pomyśleli, że jest
zbyt nudno i pora wywołać skandal, zupełnie tak, jakby chcieli zrobić
mi na przekór. Wszystko było na mojej głowie oraz Avalon, z którą
kontaktu niestety nie miałam. Zostały zaostrzone zasady, między innymi
konieczne było wylegitymowanie każdego napotkanego albo takiego, który
korzysta z jakichkolwiek usług. Zaczynając od usług rzemieślniczych,
kończąc na paniach lekkich obyczajów. Była to jedynie czynność
zabezpieczająca i miała na celu sprawienie, że nie będzie takich
problemów z awanturującymi się pół - ludźmi. Co do tego, niektórzy
gorzej przechodzili rozwój nowych, wszczepionych przez naukowców
genotypów i najprościej w świecie, nie kontrolowali swoich wcieleń,
emocji, głodu i wszystkiego innego ich dotyczącego, tym samym dając mi
więcej roboty.
Dzisiaj także miałam co robić, od świtu do nocy
spisywałam legitymacje wszystkich osadników, starannie oddzielając
stanowiska, jakie zajmują, etapy, na których są i modyfikacje, które im
wszczepiono. Gdyby ktoś mnie obudził w środku nocy i spytał o któregoś z
osadników, mogłabym mu od deski do deski opowiedzieć o nim tyle, co
wiem. Oczywiście, nie znałam ich charakterów, historii, rodziny, ale
oprócz tego, raczej wszystko wiedziałam. Kolejnym podpunktem był wygląd -
na rynku, w środku miasta zostały porozwieszane rysopisy osób, które
nie wiadomo jakim cudem się dostały do serca osady i wszczęły ten drobny
bunt. Krótko mówiąc, były to rysopisy poszukiwanych, aby wkrótce
zostali oni wydaleni w stronę Gór Ungcy albo wtrąceni do więzienia - w
zależności od tego, czym zawinili.
Teraz nie było inaczej.
Siedziałam w cieniu drzew (pomijając, że tu wszędzie jest cień),
segregując papiery, kiedy usłyszałam szelest liści i odgłos ciężko
stawianych kroków. Nie lubiłam tu ludzi, dlatego roztaczałam dookoła tak
mroczną aurę, jak tylko się dało, ale jak widać - dalej się schodzili,
jak robaki. A robaki najczęściej zabijałam - w takich momentach
żałowałam, że relacje osadnik - osadnik powinny być dobre. Jakim byłabym
dyktatorem, zabijając innych sprzymierzeńców? Pewnie w ich oczach zła,
ale nieszczególnie by mnie to obeszło.
– Potrzebuję wyjść poza granicę
– usłyszałam głęboki, niski głos po mojej prawej, więc niechętnie oderwałam się od pracy, mierząc go krytycznym wzrokiem.
– A ja bym chciała dostać nową kolekcję broni i frytki do tego. To nie koncert życzeń, więc możesz już sobie iść
– powiedziałam leniwie, wkładając kartki w koszulki i dopinając do segregatora. Przeszkadzał mi.
– Chyba mnie nie zrozumiałaś. Chcę wyjść
– przybliżył się niebezpiecznie, ale nie przestraszył mnie tym, jeśli taki miał zamiar.
– Nie, to ty nie zrozumiałeś. Jestem dyktatorką, a ty jesteś na moim
terenie
– zwiększyłam napór roztaczającej się aury, co go chyba nie ucieszyło,
bo zmarszczył brwi, ale nie wiedziałam, czy mu to przeszkadza, czy co.
– przemieszczanie się przez granicę jest kategorycznie zabronione, a ja
mogę i muszę bronić swojego terenu, dlatego też pożałujesz, jeśli
grzecznie stąd teraz nie odejdziesz. No, chyba że masz zamiar spędzić
kilkanaście nocy w lochu, pięć metrów po ziemią. Albo piętnaście, w
trumnie
– powiedziałam, przyjmując pozycję do ataku.
Morrigan?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz