Dzień w dzień moje rozmyślania na temat statusu i przynależności
odbiegały daleko stąd, a ja sama zastanawiałam się poważnie nad
opuszczeniem osady i życiem na własną rękę. Bez wątpienia w
zaaklimatyzowaniu się pomógłby mi mój brat, chociaż z nim to nigdy nic
nie wiadomo, więc na chwilę obecną nie chciałam ryzykować utratą życia w
lesie. Nie byłam strachliwa, poza granicami wioski przebywałam częściej
niż w jej sercu, lecz było w nim coś, co skutecznie mnie odpychało.
Byłam za słaba, aby sobie poradzić i doskonale to wiedziałam, a mimo to
upierałam się, że wcale tak nie jest i wzbraniałam się przed tym jak
tylko mogłam. Życie w wiosce z pewnością było proste i łatwe, mimo że
nie lubiłam tych ludzi, tego miejsca, to jakoś tak już zdążyłam poczuć
się tu jak w domu. A przynajmniej w mojej chacie, bo na pewno nie w
wiosce. Jak co wieczór, jechałam wzdłuż granic na Dorianie, wypatrując
samotników, zwierząt, czy jakiegokolwiek niebezpieczeństwa. Byłam jedną z
lepszym strażników i bardzo to w sobie ceniłam. Czas pracy i nauki z
pewnością nie poszedł na marne, skoro znajduję się obecnie w tym, a nie
innym miejscu. Szliśmy spokojnym stępem, a ja wytężałam wzrok, coraz
bardziej odchodząc w głąb, z dala od granicy, gdyż tak było trzeba.
Zwężałam swój sprawdzany aktualnie teren, aż w końcu doszłam do miejsca,
z którego zaczynałam. To był mój taki codzienny rytuał, który lubiłam i
który wcale mi nie przeszkadzał. Traktowałam to raczej jako rozrywkę,
niż robotę do odwalenia, za którą i tak zapłacą mi marne grosze.
W
pewnym momencie, zresztą tym najmniej spodziewanym usłyszałam szelest
liści i łamane pod naporem ciężaru, gałęzie. Rozejrzałam się uważnie,
zatrzymując Doriana, który uczynił to z cichym parsknięciem. Kochałam
tego konia i nie wyobrażałam sobie codziennego życia bez niego. Zeszłam z
konia, stając się niewidzialną, po czym przyciszyłam moją aurę,
wyczuwając drugą, niebezpiecznie podobną do mojej. Po chwili zderzyłam
się z kimś, czując intensywniej coś, co się z niego wydobywało. Staliśmy
się widzialni, upadając na ziemię. Nigdy wcześniej nie widziałam
drugiego żniwiarza, zawsze miałam się za jeden, oryginalny egzemplarz,
co podnosiło mnie nieznacznie na duchu. Teraz nie było już tylko mnie,
byłam ja i ktoś jeszcze.
–
Coś ty za jeden?
– warknęłam nieprzyjemnie, nie zamierzałam owijać w bawełnę faktu, że
nie podobała mi się jego obecność tutaj. Nie znałam go i jego
nastawienia, nie był jednym z nas - osadnikiem.
– Tenebris
– uśmiechnął się do mnie, ale ten uśmiech wcale mi się nie spodobał. Postanowiłam zainterweniować.
– Jestem strażniczką wioski już bardzo długo i jakoś sobie ciebie nie
przypominam
– odparłam, wypinając dumnie pierś. Miałam dzisiaj zaskakująco dobry
humor, nie zamierzałam sobie go psuć jakimś zagubionym, niewiele wartym
samotnikiem, których ostatnio tu pełno. Widziałam jego z lekka zagubiony
wzrok i czarne myśli, że to koniec - po części tak. Miałam nad nim
przewagę - byłam na znajomym, moim terenie, miałam konia i byliśmy tej
samej rasy.
– Czego szukasz?
– spytałam, zakładając ręce. Byłam ciekawa.
– Surowców
– wzruszył ramionami, szykując się do ucieczki. Zwiększyłam napór mojej
aury, a on uczynił to samo, jednak ani moja, ani jego, nie krzywdziła.
Była raczej ostrzegawcza. Uśmiechnęłam się z satysfakcją.
– W takim razie szukaj ich bliżej granicy, żeby przypadkiem żaden inny strażnik cię nie znalazł
– puściłam mu oczko, odchodząc. Wiedziałam tym samym, że jeśli ktoś się dowie, iż puściłam go wolno, będę miała przechlapane.
Tenebris? c:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz